Miasto ciszy
Cmentarz Père-Lachaise w Paryżu – ten, od którego zaczęła się europejska moda na nekropolie – był w swoim czasie przedsięwzięciem prawdziwie rewolucyjnym. Powstał w 1804 roku z inicjatywy Napoleona, który uznał, że każdy obywatel Francji, bez względu na pochodzenie czy majątek, ma prawo do godnego pochówku. W tamtym czasie Paryż dosłownie tonął w odorze śmierci – przepełnione niewielkie cmentarze przykościelne zamieniały się w ogniska zarazy. Cesarz nakazał więc przenieść groby poza miasto. Tak narodziła się nowa idea – cmentarz jako ogród, zaprojektowany jak park, z alejami, drzewami i porządkiem przypominającym miasto żywych.
Dziś Père-Lachaise to blisko 44 hektary marmuru, ciszy i historii. Ponad 70 tysięcy grobów, a każdy z nich to osobna biografia, inna opowieść o świecie, który już odszedł. Spacerując jego wąskimi alejami ma się wrażenie, że to miniatura świata. Spoczywają tu ci, którzy go kształtowali – Balzac i Proust, Molière i La Fontaine, Jim Morrison i Édith Piaf. Co roku odwiedza ich ponad 2 miliony ludzi – więcej niż niejedno muzeum. W tym paradoksie – że cmentarz jest bardziej żywy niż wiele miast – kryje się jego niezwykła tajemnica.
Na płycie nagrobka Oscara Wilde’a, który rzeźbiarz Jacob Epstein ozdobił monumentalnym aniołem o skrzydłach jak płomień, od dziesięcioleci pojawiają się ślady szminki – pocałunki wielbicieli. Kobiety i mężczyźni całują marmur na znak miłości i podziwu dla pisarza. Strażnicy zmywali te ślady, potem postawiono szybę, ale na nic się to zdało. Bo miłość do zmarłych bywa silniejsza niż zakazy.
Cmentarze uczą nas, że życie nie znika. Zmienia tylko adres.
Estetyka śmierci
XIX wiek był złotą epoką cmentarzy. Wiktoriańska Europa zakochała się w śmierci z takim rozmachem, z jakim my dziś fascynujemy się technologią. Powstawały mauzolea, katakumby i kaplice – całe cmentarne „dzielnice” dla możnych rodów, jakby nawet w wieczności obowiązywała społeczna hierarchia.
W Londynie powstały słynne Magnificent Seven – siedem wielkich nekropolii otaczających miasto, z Highgate Cemetery na czele. To tam spoczywa Karol Marks, a nad jego grobem góruje monumentalna głowa z brązu z napisem: „Workers of all lands unite!”. W starych alejach śpią tam snem wiecznym także pisarze, akrobaci, aktorzy, prostytutki, dzieci i żołnierze. Niektóre groby tak gęsto porasta bluszcz, że tylko ptaki wiedzą, kto pod nimi spoczywa.
Podobny świat ciszy rozciąga się w Wiedniu, na Zentralfriedhof – cmentarzu, gdzie pochowano ponad 3 miliony ludzi, więcej niż liczy dziś samo miasto. Tam, wśród marmurowych aniołów, spotykają się duchy Beethovena, Brahmsa, Schuberta i Straussa. W powietrzu czuć muzykę, choć nikt jej nie słyszy. Wiedeńczycy żartują, że to jedyne miejsce w mieście, gdzie naprawdę można odpocząć od turystów.
W tamtych czasach cmentarz był nie tylko miejscem śmierci, lecz także sceną gustu, stylu i ambicji. Na nagrobkach pojawiały się kolumny, urny, sfinksy i płaczące kobiety w greckich togach. Śmierć miała wtedy własną estetykę – wzniosłą, teatralną, ale pełną godności.
Kamienne opowieści
Każdy cmentarz to antologia ludzkich historii.
W Genui, na monumentalnym Cimitero di Staglieno, można godzinami błąkać się wśród rzeźb, które zdają się oddychać. Jest tam dziewczyna, która pochyla się nad własnym grobem, kładąc świeże kwiaty – kamienna, a jednak pełna życia. Jest mężczyzna obejmujący żonę w ostatnim pożegnaniu – jego twarz jest twarda jak granit, a jej policzek zdaje się miękki jak sen. Mark Twain, który odwiedził Staglieno w XIX wieku, napisał, że to miejsce, w którym „kamień nauczył się czułości”.
Na mediolańskim Cimitero Monumentale stoją kaplice przypominające świątynie, pałace, czasem całe katedry. Każdy tam pochowany chciał po śmierci być kimś – nawet jeśli za życia był choćby tylko drobnym kupcem. Wiele z tych grobowców zaprojektowali wybitni architekci swoich epok, w tym młody Gio Ponti. Tu śmierć ma nie tylko twarz, lecz również własną architekturę – z rozmachem, z dumą i włoskim poczuciem formy.
W Krakowie, na Rakowicach, historia Polski leży warstwami. Obok siebie spoczywają powstańcy styczniowi, żołnierze z 1920 roku, ofiary komunizmu, artyści, profesorowie i dzieci. Każdy grób to fragment większej opowieści o narodzie, który nigdy nie pozwolił się pogrzebać do końca. Na powstańczych mogiłach zawsze płoną świeczki – nawet tam, gdzie nikt już nie pamięta nazwisk tych, którzy tam zasnęli.
Bo cmentarze są jak biblioteki – dopóki ktoś czyta imię z kamienia, dopóty pamięć wciąż żyje.
Wieczność oswojona
Nie wszystkie nekropolie zdobią marmurowe anioły i aleje cyprysów. Na świecie istnieją cmentarze tak niezwykłe, że wydają się należeć do innego wymiaru.
Na Filipinach, w górskiej miejscowości Sagada, trumny wiesza się pionowo na skałach – wysoko, tam, gdzie chmury dotykają ziemi. Według miejscowych dusze szybciej wzniosą się do nieba, jeśli ich ciała spoczną bliżej niebios. Gdy wiatr przelatuje przez dolinę, słychać ciche uderzenia drewnianych skrzyń o kamień – jakby rozmowy przodków z żywymi.
Na Madagaskarze zmarli nie odchodzą, lecz „mieszkają” w małych domkach grobowych przypominających miniaturowe wioski. Co kilka lat rodziny otwierają te groby, by „odwiedzić” bliskich – wynoszą trumny, tańczą wokół nich, piją, śmieją się i wspominają. Dla nich to nie szaleństwo, lecz miłość, bo śmierć nie zrywa więzi, a jedynie zmienia ich formę.
W Andach, w Peru i Boliwii, cmentarze rozbłyskują kolorami jak jarmarki, mienią się turkusem, różem, żółcią i błękitem. Na grobach stoją plastikowe kwiaty, fotografie uśmiechniętych twarzy i butelki ulubionych napojów tych, którzy tam leżą. W Dzień Zmarłych, Día de los Muertos, Meksykanie przynoszą na cmentarze jedzenie, śpiewają, grają i piją tequilę – jakby zaprosili śmierć do wspólnego stołu. W ich kulturze nie jest ona potworem, lecz sąsiadem – czasem nieproszonym, ale dobrze znanym.
Na dalekim Spitsbergenie, w Longyearbyen, obowiązuje zakaz grzebania zmarłych. Ziemia jest tam tak zamarznięta, że ciała się nie rozkładają. To jedno z niewielu miejsc, gdzie śmierć została wygnana – na znak, że nawet ona ma swoje granice.
W każdej kulturze inaczej pojmujemy wieczność, inaczej próbujemy ją nazwać. Ale wszędzie człowiek robi to samo – oswaja jej cień, by nie czuć się w jej obecności samotnym.
Archiwa dusz
Na cmentarzu La Recoleta, w samym sercu Buenos Aires, słońce odbija się od marmurowych kolumn tak intensywnie, jakby nekropolia chciała zaprzeczyć istnieniu śmierci. To tutaj spoczywa Eva Perón – kobieta, którą miliony Argentyńczyków czciły jak świętą. Jej grób zawsze tonie w świeżych kwiatach. Wokół niej śpią też bankierzy, generałowie i dyktatorzy – w grobowcach większych niż niejeden pałac, w których śmierć wygląda jak przedłużenie władzy.
La Recoleta przypomina miasto w miniaturze. Są tu dzielnice arystokratyczne, ale i ulice zapomnianych; są place pamięci narodowej i zaułki ciszy. Do niektórych grobowców można zajrzeć przez szybę i zobaczyć zdjęcia, książki, a nawet buty – jakby ich właściciele tylko wyszli na spacer po marmurowych alejach.
Podobne wrażenie wywołuje Cmentarz Łyczakowski we Lwowie – stary jak samo miasto, utkany z historii Polski, Ukrainy i Europy. Każda aleja to rozdział, każda tablica – świadectwo epoki. Obok mogił poetów i powstańców leżą tam żołnierze Wehrmachtu, Armii Czerwonej, ofiary wojen i systemów. Obok Orląt Lwowskich – ich dawni przeciwnicy. Czas pogodził ich wszystkich w jednej ziemi, ucząc spokoju nawet tych, którzy za życia ze sobą walczyli.
A w Stambule, w cieniu meczetów, cmentarze mają w sobie orientalną melancholię. Kamienne turbany na nagrobkach zdradzają, kim był zmarły – wojownikiem, uczonym, urzędnikiem. Między kolumnami snują się koty – święte, wolne, obojętne wobec ludzkiej marności. Dla Turków cmentarz jest przypomnieniem, że życie to tylko krótka chwila pomiędzy dwoma wieczorami.
Legendy z marmuru
Każdy cmentarz ma swoje duchy, choć nie zawsze przybierają one postać zjaw.
Na Père-Lachaise podobno wciąż można zobaczyć młodą kobietę, która przychodzi o zmierzchu, by położyć różę na grobie Chopina i zniknąć, zanim rozbrzmi pierwszy dzwon. W londyńskim Highgate ludzie przysięgali, że widzieli wampira o czerwonych oczach, którego śladami podążała nawet policja. A w Nowym Orleanie, na cmentarzu St. Louis No. 1, ponoć przechadza się kapłanka voodoo – Marie Laveau – wciąż gotowa wysłuchać próśb o miłość, zemstę albo szczęście.
W Krakowie opowiadają, że nocą po Rakowicach chodzi stary grabarz z lampą – ten sam, który przez pół wieku grzebał innych, a gdy umarł, zapomniano go pochować. W Wilnie, na Rossie, w deszczowe popołudnia słychać podobno szelest sukni Elizy Orzeszkowej. To wraca jej duch, by sprawdzić, czy jej kamień wciąż jeszcze stoi.
Te opowieści nie są o strachu. Są o pamięci. O tym, że nawet po śmierci ludzie nie chcą zniknąć – chcą być nadal obecni, choćby tylko w cudzej wyobraźni.
Miejsca duszy
Na warszawskich Powązkach groby układają się w opowieść o narodzie. Obok poetów i generałów spoczywają dzieci Powstania Warszawskiego, ofiary getta, aktorzy, profesorowie, lekarze, malarze. Każdy nagrobek to inny ton w wielkiej symfonii pamięci. Kiedy 1 listopada zapalają się tam tysiące zniczy, nekropolia zamienia się w morze świateł. To nie jest zwykły cmentarz – to serce kraju, które raz w roku bije mocniej, jakby chciało przypomnieć, że Polska żyje także dzięki swoim zmarłym.
Jeszcze bardziej niezwykłe są cmentarze kresowe – wileńska Rossa, lwowski Łyczaków, żytomierskie nekropolie – miejsca, które przetrwały wbrew czasowi, wojnom i granicom. Wiele z nich zarosło trawą, inne zasypano gruzem albo zrównano z ziemią. A jednak pamięć tam wraca – cicha, uparta, nieśmiertelna.
Cmentarze to nie tylko pomniki zmarłych – to pomniki nas samych. Każda epoka zostawia na nich swój ślad: styl, język, rytuał. W średniowieczu groby były anonimowe, pozbawione ozdób. W baroku – teatralne, pełne przepychu. W XIX wieku – romantyczne, jak listy miłosne do wieczności. W XX – surowe, proste, czasem aż zbyt chłodne, jakby ludzie wstydzili się uczuć. A dziś? Dziś coraz częściej wracamy do natury.
W Niemczech i Skandynawii powstają „cmentarze ekologiczne”, gdzie prochy wsypuje się pod drzewo – bez kamienia i bez nazwiska. Pamięć trwa tam w liściach, w śpiewie ptaków, w cieniu, który wędruje po ziemi. We Francji eksperymentuje się z biodegradowalnymi urnami, z których wyrastają dęby. W Japonii coraz popularniejsze są „cyfrowe kolumbaria” – wystarczy karta magnetyczna, by rozświetlić ekran z wizerunkiem zmarłego. Ale czy to wciąż pamięć, czy już technologia? Czy śmierć też zaczyna mieć prawo do prywatności?
Cmentarze uczą pokory wobec pytań, na które nie ma prostych odpowiedzi. Bo to pytania nie tylko o śmierć, ale i o życie – o tym, jak chcemy być zapamiętani.
Życie po życiu
Najpiękniejsze cmentarze świata to te, które nie boją się czasu. W Oaxace dzieci bawią się w chowanego między grobami. W Nowym Orleanie pogrzeby przechodzą w taniec jazzowy – z trąbkami, z rytmem, z radością, że ktoś odszedł w muzyce. W Japonii ludzie zostawiają na grobach jedzenie i sake, w Grecji – zdjęcia, w Polsce – znicze. Wszędzie chodzi o to samo: by pamiętać. Bo dopóki ktoś przychodzi, dopóty śmierć nie ma ostatniego słowa.
Każdy cmentarz, nawet najmniejszy, jest mikrokosmosem ludzkiego istnienia. Tu spoczywa nie tylko ciało, ale język, wiara, styl życia, historia kraju i rodziny. Dlatego cmentarze są jak zwierciadła narodów – odbijają wszystko, czym byliśmy, i wszystko, czego baliśmy się nazwać.
Kiedy staje się między grobami o zmierzchu, czuć nie tylko smutek, lecz także niezwykły spokój. Nie ma już pośpiechu ani zgiełku, nie ma rywalizacji. Kamienie milczą, a jednak mówią jednym głosem: pamiętaj. Pamiętaj, że czas jest darem, że piękno nie przemija, dopóki ktoś je wspomina.
Dlatego cmentarze nie są miejscami martwymi. To właśnie tam – wśród szelestu drzew, zapachu mchu i migotania światełek – życie wydaje się najbardziej obecne. Bo w ciszy, która trwa, słychać najwięcej.
Monika Pawlak









