Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 13 grudnia 2025 09:18
Reklama KD Market

Ameryka bez centa

Gdy 12 listopada br. w filadelfijskiej mennicy stalowe ramię prasy opadło pięć razy, wybijając finałową serię jednocentówek, w amerykańskiej historii zamknęła się nie tylko linia produkcyjna. Domknęła się cała epoka. Zgasło też przekonanie, że ta drobna moneta znaczyła coś więcej niż jej nominał – że była symbolem amerykańskiej wiary w oszczędność i pracowitość.
Ameryka bez centa

Autor: Adobe Stock

A przecież jednocentówka, pieszczotliwie zwana „penny”, towarzyszyła Ameryce od czasu, gdy kraj ten dopiero uczył się własnego głosu – od dni młodej republiki, rozpiętej między marzeniem a rzeczywistością.

Los rzeczy skromnych

Gdy w 1792 roku uchwalono Coinage Act, Stany Zjednoczone były republiką młodą, wciąż nieco kruchą, z dopiero co ratyfikowaną konstytucją. W tym okresie pełnym marzeń i prowizorycznych rozwiązań narodziła się potrzeba czegoś stałego: narodowej waluty, znaku jedności i trwania.

I tak wśród innych monet i nominałów pojawiła się miedziana, ciężka jednocentówka, wielkości dzisiejszego półdolara. Nie była wówczas drobną wartością, lecz pełnoprawnym pieniądzem codzienności: za 1 centa można było kupić bochenek chleba, świecę a także gazetę.

A jednak, jakby od początku niosła w sobie los rzeczy skromnych, szybko zaczęła maleć. W połowie XIX wieku zmniejszono jej rozmiar, później zmieniano skład stopu, aż wreszcie trafiła do dłoni milionów Amerykanów jako rzecz lekka, niemal nieodczuwalna. Ale za to wszechobecna.

Nie ma w USA drugiej monety tak silnie obecnej w historii, codziennych nawykach i narodowej symbolice. Benjamin Franklin – filozof, drukarz, ojciec założyciel amerykańskiego państwa – nie stworzył wprawdzie jednocentówki, ale to jego słynne powiedzenie „a penny saved is two pence clear” (oszczędzony cent to podwójny zysk) stało się jej duchem, czymś w rodzaju moralnego podpisu. Do dziś ludzie, którzy przychodzą na grób Franklina w Filadelfii, zostawiają na białym marmurze garść centów. To nie tyle gest wobec polityka, ile hołd dla idei: że oszczędność i wytrwałość budują dobrobyt. Na takim przekonaniu rosła amerykańska klasa średnia.
A jednak los tej monety pełen jest przewrotnej ironii. Pokolenia Amerykanów traktowały jednocentówki jak niewiele znaczący drobiazg – trzymany w słoikach, gubiony w praniu, wrzucany do fontann. Mimo to trudno znaleźć w USA monetę bardziej symboliczną niż ona.

Mała relikwia

W 1909 roku, w setną rocznicę urodzin Abrahama Lincolna, jednocentówka na zawsze zmieniła swój wygląd. Po raz pierwszy w historii Stanów Zjednoczonych na monecie pojawiła się twarz realnej osoby – i od tej chwili penny przestał być zwykłym środkiem płatniczym. Stał się małą relikwią, codziennym przypomnieniem o prezydencie, który ocalił Unię.

Trzymanie centa w dłoni było jak dotknięcie miniaturowego pomnika. Na rewersie widniały dwa kłosy pszenicy – czytelny znak pracy, prostoty i amerykańskiej codzienności. Później zastąpił je słynny Lincoln Memorial – jeden prezydent na dwóch stronach monety. Hołd ten przetrwał ponad sto lat.

XX wiek przyniósł pasmo turbulencji, przez które jednocentówka przechodziła jak cicha, ale wierna towarzyszka. Podczas II wojny światowej, gdy miedź była potrzebna na front, zaczęto bić tzw. steel cents – srebrzyste, stalowe monety o lekko przygaszonym połysku. Dziś uchodzą za kolekcjonerskie ciekawostki i unikaty.

W czasach inflacji cent tracił na wartości, a mimo to trwał – uparty i nieco dumny, jakby nie chciał przyjąć do wiadomości, że świat zaczyna go wyprzedzać. W erze kart kredytowych przypominał z kolei relikt minionej epoki, dinozaura, który nie zauważył, że wokół wszystko już działa inaczej. A jednak przetrwał. Bo w Stanach Zjednoczonych tradycja bywa silniejsza niż ekonomia.

Z biegiem lat penny zaczął ważyć coraz więcej – nie w dłoni, lecz w państwowym budżecie. Wyprodukowanie jednej sztuki kosztowało około 3,69 centa. To absurd, który trwał latami: kraj wydawał miliony dolarów na monety, których nikt nie potrzebował, a większość trafiała do słoików i szuflad.

Szacuje się, że w obiegu lub domowych skarbonkach znajduje się ponad 250 miliardów jednocentówek. Góra metalu – właściwie cynku w miedzianej powłoce – która już dawno przekracza realne potrzeby amerykańskiej gospodarki.

A jednak moneta trwała. Bo sentyment bywa silniejszy niż rachunek, a ikonę trudno odesłać na emeryturę.

Jednocentówkę próbowano „uśmiercić” od ponad trzech dekad. Już w 1989 roku pojawił się Price Rounding Act – projekt, który zakładał zaokrąglanie cen do najbliższych pięciu centów. Ustawa poległa w głosowaniu, ale temat powracał. W 2017 roku senatorowie John McCain i Mike Enzi zaproponowali dziesięcioletnią przerwę w produkcji centów, aby po dekadzie ocenić, czy warto do niej wracać. Wreszcie w 2024 roku Donald Trump nakazał wstrzymać bicie monety, określając je jako „marnotrawstwo”.

Lecz dopiero teraz, w 2025 roku, historia zatoczyła koło.

Ostatnie uderzenia

W Filadelfii, mieście narodzin amerykańskiej niepodległości, dźwięk ostatnich pięciu uderzeń prasy menniczej zabrzmiał jak sygnał epoki, która właśnie dobiega końca. To nie był moment na fanfary – raczej cicha, skupiona chwila pełna symboliki. Skarbnik USA Brandon Beach, stojąc przy maszynie w otoczeniu pracowników mennicy, nacisnął przycisk kończący historię trwającą ponad 200 lat.

Jednocentówki wybite tego dnia otrzymały znak omega – symbol końca. Nigdy nie trafią do obiegu. Zostaną wystawione na aukcje, jako pamiątki, niemal jak artefakty z muzeum narodowych emocji.

Jimmy Cattanea, operator prasy, człowiek, który widział w swoim życiu tysiące ton monet, skomentował to krótkim zdaniem: „To naprawdę szalone patrzeć, jak penny odchodzi. Ale chyba tak trzeba. Wszyscy płacimy kartą. Reszta zbiera kurz w słoikach”.

Trudno o lepsze epitafium dla monety, która jeszcze sto lat temu była królową amerykańskiej codzienności.

Jej odejście nie jest tylko rachunkiem ekonomicznym. To symboliczne domknięcie świata, w którym moralna wartość potrafiła być ważniejsza od materialnej. Ameryka żegna monetę, lecz nie żegna tego, co ze sobą niosła. Penny zostanie w fontannach życzeń, na grobie Franklina, w starych portfelach, szkatułkach i pudełkach z pamiątkami – jak mały amulet po przodkach.

W jej skromnym połysku odbija się historia kraju budowanego cent po cencie, krok po kroku. I może właśnie dlatego ta jedna, najmniejsza moneta zasłużyła wreszcie na odpoczynek.

Jacek Hilgier


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama