Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
poniedziałek, 22 grudnia 2025 09:22
Reklama KD Market

Leniwy Kongres

Jeśli frustrujesz się poczynaniami Kongresu, to nie jesteś odosobniony. Większość Amerykanów podziela twoje uczucia. Najchętniej dokonaliby wymiany swoich reprezentantów na całkiem nowych ludzi. Odnoszą bowiem wrażenie, że nikt nie liczy się z ich opinią, nie traktuje poważnie ich życzeń. Członków Kongresu dzielą na dwie kategorie: tych, którzy nic nie robią, bo nie mogą, i tych, którzy bez reszty podporządkowali się administracji zapominając o swojej roli, jako jednej z gałęzi rządu, a nie stróża partyjnych i własnych interesów.

Uczucie niesmaku jest w pełni uzasadnione. Zaczęło się od Patriot Act, ustawy naruszającej swobody obywatelskie na dotąd nieporównywalną skalę (z wyjątkiem wojny secesyjnej, kiedy Lincoln praktycznie zawiesił Konstytucję). Wkrótce po 11 września 2001 roku Kongres zatwierdził tę ustawę nie zapoznając się z jej treścią. I tak trwa do dziś.

Jak pisze Susan Milligan w Boston Globe, w tym roku prawie wszyscy członkowie Izby Reprezentantów zrezygnowali z przeczytania ustawy autoryzującej tajne plany administracji odnośnie wojny z terroryzmem, po czym  większością 327 głosów przeciw 96  zatwierdzili wszystkie prowizje, o których nie wiedzieli nic.

Ustawodawcy tłumaczą się trudną sytuacją: nawet jeśli po przejściu specjalnej procedury (czytanie odbywa się w zamkniętym pomieszczeniu, pod obserwacją, po odebraniu telefonu i innego sprzętu, na którym mogliby zanotować treść tajnych prowizji) i zapoznaniu się z ustawą, zobowiązani są do milczenia. W przeciwnym wypadku grożą im konsekwencje prawne  usunięcie z Kongresu i proces o przestępstwo  zaostrzone w 1995 roku, kiedy marszałek kontrolowanej przez republikanów Izby Reprezentantów, Newt Gingrich, umocnił zasady tajności żądając, żeby wszyscy członkowie złożyli przysięgę na dotrzymanie sekretu, zanim uzyskają wgląd w tajne dokumenty. Tylko jeden kongresman, demokrata z Waszyngtonu, Jim McDermott, odmówił podpisania przy sięgi, mówiąc, że nie pozwoli, by traktowano go jak bezmyślnego dzieciaka. Z tego jednak powodu nie ma dos tępu do tajnych dokumentów ani nie może brać udziału w brifingach dotyczących tajnych akcji i decyzji.
W tym roku chęć zapoznania się z tajnymi prowizjami ustawy o wywiadzie zgłosiło zaledwie dwunastu kongresmenów. Ciekawe, jak inni mają zamiar dotrzymać obietnicy o pilniejszym obserwowaniu wywiadu w świetle pomyłek przed 9/11, błędów dotyczących irackiej broni i rewelacji o szpiegowaniu Amerykanów?

Ustawodawcy tłumaczą się, że obowiązujące zasady wykluczają otwartą debatę o wywiadzie i funduszach na tajne akcje. Podczas, gdy rozumieją potrzebę utrzymania w sekrecie wielu decyzji, to równocześnie narzekają, że Biały Dom opatruje pieczątką "tajne" również te informacje, które powinny być poddane pod publiczną debatę. W sytuacji, kiedy mają zamknięte usta i tak nie mogą nic wskórać. Nie usprawiedliwia to jednak bezruchu graniczącego z dobrowolnym zarzuceniem ustawodawczych obowiązków i  jak się zdaje  lenistwa uzasadnianego niemożliwością zapobiegnięcia czemukolwiek. Nie jest to całkiem tak.

Dwaj kongresmeni, członek Komitetu ds. Wywiadu, republikanin John Tierney i demokrata Stephen Lynch znaleźli się wśród nielicznej grupy, która poważnie traktuje zobowiązania wobec wyborców. Każdy z osobna udał się do tajnego, zabezpieczonego pokoju na Kapitolu, by przeczytać utajnione części ustawy. Przeczytali i głosowali przeciw ustawie.

I o to właśnie chodzi. Powszechnie wiadomo, że Biały Dom traktuje komitety wywiadu, jak "pieczarki trzymane w ciemności i żywione gnojem" (określenie profesora Locha K. Johnson z University of Georgia, byłego pracownika Kongresu). Tierney i Lynch udowodnili, że bezradność ustawodawców wynika wyłącznie z lenistwa, a w najlepszym wypadku nieuzasadnionej bierności.
Na oddzielną uwagę zasługuje fakt, że brifingi dla demokratycznych i republikańskich liderów prowadzone są teraz osobno, co rodzi pytanie, czy obu stronom przedstawia się takie same informacje.

W ostatnich latach zaszły też inne zmiany. Aż do 2004 roku izbowy Komitet Wywiadu współpracował bez większych zgrzytów. Sprzeczki zaczęły się z chwilą, gdy demokraci usiłowali włączyć do dorocznych ustaw o wywiadzie prowizje zmuszające administrację do ujawniania bardziej szczegółowych informacji. Każda z nich była zwalczana przez republikanów, choć sami  w tym przewodniczący komitetu Pete Hoekstra  krytykowali prezydenta za nadmierną tajemni czość.

Najnowszą oznaką rezygnacji ustawodawców z przypisanej im roli jest to, że w tym roku odbyły się tylko 3 posiedzenia dotyczące budżetu na wywiad, podczas gdy w latach poprzednich debatowano na ten temat 10 do 14 razy. Wygląda na to, że walkę o współudział w rządzeniu oddano walkowerem.
Elżbieta Glinka

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama