Zawał serca czy zamach?
To, co wydarzyło się w Pjongjangu tamtej letniej nocy, zostało przytłumione przez państwową propagandę i otoczone krążącymi do dziś spekulacjami. Choć oficjalne oświadczenie głosiło, że Kim doznał zawału serca, „pracując dla dobra koreańskiego narodu”, niejasność tego komunikatu – i długie opóźnienie w jego ogłoszeniu – wywołały alarm na całym świecie.
Minęło ponad trzydzieści godzin, zanim koreańska Centralna Agencja Prasowa podała wiadomość. Niemal półtorej doby. W totalitarnym reżimie zbudowanym na absolutnej kontroli takie opóźnienie było nie tylko podejrzane, ale wręcz wstrząsające.
Oficjalna wersja wydarzeń była medycznie wiarygodna. Kim Ir Sen miał 82 lata. Był otyły. Znajdował się pod presją, rzekomo finalizując plany szczytu pokojowego z prezydentem Korei Południowej. Stres, wiek i możliwe problemy zdrowotne czyniły zawał serca całkiem prawdopodobnym.
Ale są tacy, którzy uważają, że to mistyfikacja. Twierdzą wręcz, że Kim został zamordowany – albo przez wewnętrznych rywali, albo przez własnego syna, Kim Dzong Ila, w prewencyjnym ataku mającym na celu przejęcie władzy, zanim ojciec zmieni plan sukcesji. Kim Dzong Il został wprawdzie ogłoszony następcą już w latach 80., ale krążyły pogłoski, że starszy Kim stracił do niego zaufanie z powodu jego rozrzutnego stylu życia, zamiłowania do kobiet i nieprzewidywalnego działania.
Według jednego z północnokoreańskich uciekinierów, który później zeznawał w Seulu, już w 1993 roku „krążyły pogłoski o zmianie wyznaczonego następcy”. Inny informator twierdził, że Kim Ir Sen rozważał przekazanie władzy wnukowi, Kim Dzong Namowi, albo nawet któremuś z zaufanych generałów. Jeśli to prawda, mogło to wywołać panikę w kręgach Kim Dzong Ila – wystarczającą, by zmusić do działania.
Istnieje też teoria, że śmierć została upozorowana – a przynajmniej jej czas. Niektórzy spekulują, że Kim Ir Sen zmarł wcześniej, a reżim celowo opóźnił ogłoszenie tego faktu, czekając, aż Kim Dzong Il będzie gotów przejąć pełnię władzy. Inni z kolei uważają, że starszy Kim żył dłużej, lecz zniknął z widoku publicznego, co dało jego synowi czas na wyeliminowanie rywali i przygotowanie aparatu państwowego do płynnego przejęcia władzy.
Teoria sobowtóra
Prawdy być może nie poznamy nigdy – ale im mniej wiemy, tym więcej rodzi się pytań i podejrzeń. Osiem lat przed śmiercią Kima, w 1986 roku, północnokoreańskie radio państwowe ogłosiło szokującą informację, że Kim Ir Sen nie żyje. Wiadomość została szybko wycofana i uznana za błąd techniczny – jednak zdarzenie to nigdy nie zostało w pełni wyjaśnione. Czy była to próba generalna? Nieudany zamach stanu? Przypadkowe ujawnienie wewnętrznego chaosu?
Jeszcze bardziej niepokojące były spostrzeżenia niektórych zagranicznych obserwatorów, którzy od początku lat 90. zauważyli subtelne zmiany w publicznych wystąpieniach Kima. Jego chód się zmienił. Głos brzmiał inaczej. Twarz wyglądała na nieco odmienioną na niektórych zdjęciach. To dało początek owianej złą sławą teorii sobowtóra – że Kim Ir Sen mógł umrzeć na długo przed 1994 rokiem, a zastąpiono go sobowtórem, by utrzymać stabilność państwa.
Absurdalne? Być może. Ale mowa jest o Korei Północnej – kraju, w którym logika nie obowiązuje.
Słońce zgasło
Kiedy reżim w końcu ogłosił śmierć Kima, zainscenizował emocjonalny spektakl na niespotykaną dotąd skalę. W telewizji oficjalny komunikat podano z całą otoczką państwowej mitologii: łzy w oczach prezenterów, ludzie – miliony ludzi – w konwulsjach płaczu, chwytający się za serce, krzyczący z żalu w ponure niebo. Przekaz był jasny: słońce zgasło.
Pogrzeb Kim Ir Sena, który odbył się 19 lipca 1994 roku, był czymś znacznie więcej niż tylko ceremonią pożegnania przywódcy – był spektaklem żałoby i demonstracją absolutnej władzy. Od momentu ogłoszenia śmierci Wiecznego Prezydenta cały kraj pogrążył się w narzuconej żałobie. Ulice opustoszały, a w zakładach pracy, szkołach i na placach organizowano masowe zgromadzenia, podczas których obywatele – często przed kamerami państwowej telewizji – musieli płakać, zawodzić, mdleć, okazywać rozpacz.
Zdjęcia i nagrania ludzi osuwających się na kolana i bijących się w piersi obiegły świat jako dowód miłości narodu do swego przywódcy. Jednak wielu uciekinierów wspominało później, że brak wystarczająco dramatycznej reakcji mógł skutkować przesłuchaniami, a nawet represjami. Smutek był obowiązkiem – jego brak był przestępstwem.
Pogrzeb stulecia
Kulminacją tej żałoby był dzień pogrzebu. Tysiące ludzi ustawiło się wzdłuż trasy konduktu pogrzebowego w Pjongjangu, mimo letniego upału. Przez główne arterie miasta powoli przejeżdżała czarna limuzyna z trumną przykrytą flagą państwową i ogromnym portretem Kim Ir Sena. Towarzyszył jej orszak wojskowych i dygnitarzy, a tuż obok, w drugiej limuzynie, w milczeniu jechał jego syn – Kim Dzong Il. Ubrany na czarno, z kamienną twarzą, niemal nieruchomy, był ucieleśnieniem sukcesji, która właśnie się dokonywała.
Muzyka żałobna, czerwone flagi, dzieci w tradycyjnych hanbokach, robotnicy i żołnierze – wszystko starannie wyreżyserowane, pozbawione spontaniczności. Nie było tu miejsca na przypadek. Każdy gest, każdy krok był częścią wielkiego widowiska, które miało pokazać, że reżim trwa, a dynastia jest silna.
Po zakończeniu uroczystości trumnę przeniesiono do Pałacu Kŭmsusan – niegdyś rezydencji przywódcy, którą przekształcono w monumentalne mauzoleum. Tam zabalsamowane ciało Kim Ir Sena zostało złożone w szklanym sarkofagu, spowite czerwonym światłem. Od tamtej pory spoczywa w tym miejscu niczym relikwia – odwiedzane codziennie przez uczniów, żołnierzy i delegacje partyjne. To nie jest zwykły grób – to świątynia, gdzie kult jednostki osiągnął niemal religijny wymiar.
Pogrzeb Kim Ir Sena nie zakończył epoki. Był jej zwieńczeniem i jednocześnie początkiem nowej – epoki mitu, w której trup nadal rządzi zza grobu. Co to oznacza? Tyrania nie umarła. Została uświęcona.
Globalna panika
Poza granicami Korei Północnej śmierć Kima wywołała fale niepokoju. Amerykański wywiad był w stanie najwyższego alertu. Korea Południowa postawiła armię w stan gotowości. Chiny uszczelniły granicę. Pojawiły się obawy, że niestabilność może doprowadzić do wojny domowej – albo, co gorsza, że wojsko podejmie desperacką próbę ataku na Południe, by zjednoczyć półwysep, zanim państwo się rozpadnie.
Odtajnione notatki CIA z tamtego okresu ukazują gorączkowe spekulacje. W jednej z analiz ostrzegano, że Kim Dzong Il „nie ma wystarczającego autorytetu” i może stanąć w obliczu buntu ze strony generałów lub nawet zamachu stanu przeprowadzonego przez tzw. twardogłowych. Inna sugerowała, że program nuklearny Korei Północnej – który Kim Ir Sen rozwijał potajemnie – może wpaść w nieprzewidywalne ręce.
Tymczasem nastała upiorna cisza i... płynne przekazanie władzy. Zbyt płynne, jak twierdzą niektórzy.
Jeśli opór wobec rządów Kim Dzong Ila istniał, został błyskawicznie zdławiony. Niektórzy informatorzy po prostu zniknęli. Inni popełnili „samobójstwo”. Jeszcze inni trafili do obozów reedukacyjnych. W ciągu roku Kim Dzong Il sprawował już władzę absolutną – a jego kult jednostki zaczął przyćmiewać nawet ten, który otaczał jego ojca.
Wielka zagadka
Trzy dekady później śmierć Kim Ir Sena wciąż pozostaje jedną z największych zagadek współczesnej historii Korei. To czarna dziura informacji. Czy zmarł naturalnie? Czy został zamordowany? Czy zastąpił go sobowtór? Czy jego śmierć była upozorowana, a ciało ukrywane, dopóki syn nie przejął pełni władzy? W większości krajów takie pytania uznano by za rodem z teorii spiskowych. Ale w przypadku Korei Północnej, gdzie prawda zawsze skrywa się za zasłoną propagandy, są nie tylko możliwe. Brzmią zaskakująco wiarygodnie.
Śmierć Kim Ir Sena nie była końcem tyranii. Była jej odrodzeniem. Jego syn rządził z żelaznym okrucieństwem. Jego wnuk, Kim Dzong Un, dziś dzierży kody nuklearne. Dynastia trwa. Posągi stoją. Kłamstwa się mnożą. A prawda? Leży pogrzebana gdzieś pod granitowymi wieżami Pjongjangu – tuż obok martwego człowieka, który nadal rządzi zza grobu.
Monika Pawlak