Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 13 grudnia 2025 16:35
Reklama KD Market

Warszawa nie klęka

Miasto oddychało już tylko siłą przyzwyczajenia. Jak ciało w agonii – jeszcze żywe, jeszcze świadome, ale już w fazie, gdy śmierć staje się wybawieniem. We wrześniu 1944 roku Warszawa przypominała zranioną lwicę – samotną, osaczoną, tracącą siły z każdą godziną. Powstanie wciąż trwało, lecz jego puls bił coraz słabiej i coraz bardziej nierówno. Czas nie przynosił ulgi – przeciwnie, rozdzierał ból i go pogłębiał. Każdy dzień września był jak otwarta rana, z której uchodziła nie tylko krew, lecz również resztki nadziei...
Warszawa nie klęka

Autor: Adobe Stock

Martwe labirynty

Miasto leżało w ruinach. Ludzie – wychudzeni, spragnieni, pokryci kurzem i popiołem, z oczami pełnymi strachu – snuli się między gruzami. Domy stały jak nagie szkielety, dzielnice zamieniły się w martwe labirynty cegieł, a marzenia obróciły w pył. A jednak walka trwała. Powstańcy jeszcze szli naprzód. Jeszcze byli. Jeszcze istnieli.

W Śródmieściu życie toczyło się pod ziemią. Kanały, piwnice, zawalone korytarze domów stały się ulicami, izbami i kaplicami. Kobiety gotowały wodnistą zupę na płomieniach ukrytych pod gruzami, karmiąc dzieci, które dawno zapomniały, jak wygląda słońce. Mężczyźni, chłopcy i starcy wychodzili z tych kryjówek na akcje – jak szczury wypuszczane na spotkanie z kotem. Tyle że tym razem kot miał w ręku granatnik, miotacz ognia i miny.

 

Warszawa w agonii

Zgrupowanie „Radosław” – resztki tego, co jeszcze niedawno było chlubą powstańczej Woli i Starego Miasta – przebijało się kanałami do Śródmieścia. Żywi i umierający szli obok siebie. Ci, którzy padli w drodze, zostawiali w mule ostatni, milczący ślad. Zbigniew Ścibor-Rylski wspominał po latach: „Szedłem za dziewczyną. Miała piękne, jasne włosy. Nagle się poślizgnąłem. Myślałem, że to błoto. To była jej krew. Umierała w marszu”.

Na Czerniakowie toczyła się ostatnia bitwa, która miała w sobie coś z apokalipsy. Tam trwali powstańcy ze zgrupowania „Kryska”, tam walczyli „zośkowcy” i „parasole” – harcerze, którzy wciąż byli niemal dziećmi. Naprzeciw nim szło całe niemieckie piekło: czołgi ryczące silnikami, samoloty siejące ogień, miotacze płomieni i huragan artylerii. Polacy mieli zaledwie garść granatów, kilka pistoletów, butelki z benzyną – i niewiarygodną wolę, która kazała im trwać w tej nierównej walce.

Tam właśnie zginął „Antek Rozpylacz” – chłopak z Woli, który zdążył stać się legendą. Tam „zośkowcy” zostali niemal doszczętnie wybici. Jeden z nich tuż przed śmiercią zdążył jeszcze napisać cegłą na murze: „Warszawa walczy. Warszawa nie klęka”.

A jednak Warszawa… klękała. Zmuszał ją do tego głód, wszy, tyfus i zwały gruzu. Klękali ci, którzy szukali wody w rynnach, piwnicach i brudnych kałużach. Klękały matki nad martwymi dziećmi. Klękali żołnierze przy rannych kolegach, prosząc o przebaczenie, że nie zdołali ich ocalić.

 

Godność pod płaszczem

Ostatnią drogą ucieczki i nadziei stały się kanały. Gdy Mokotów padał, tysiące cywilów i powstańców próbowało przedostać się do Śródmieścia przez mroczną, cuchnącą otchłań. Schodzili tam z jednym plecakiem, z dzieckiem na ręku, z opaską AK ukrytą pod płaszczem. Niektórzy dźwigali rannego brata czy matkę. Inni nieśli martwe dziecko, które nie doczekało światła dnia. W kanałach nie obowiązywały już żadne prawa – ani wojny, ani człowieczeństwa. Krzyczeli ci, którzy zabłądzili. Umierali ci, których stratowano w tłumie. Dusili się ci, którzy nie mieli już siły iść dalej.

Łączniczka „Monika” wspominała: „Szłam w wodzie po pas, pod stopami czułam ciała. Nagle ktoś chwycił mnie za nogę. Pomyślałam, że to trup. Ale to był chłopiec, ranny. Błagał: »Nie zostawiaj mnie«. Zostałam przy nim. I doszliśmy razem”.

Nie wszyscy jednak mieli w sobie tyle siły. Przy wyjściu z kanału na ul. Wareckiej sanitariuszka „Basia” ułożyła ciało małej łączniczki. Okryła je brudnym płaszczem, jakby chciała choć trochę przywrócić jej godność. Po latach wspominała: „Nie chciała już iść. Miała dość. Miała dwanaście lat”.

 

„Tu się żyje”

A jednak jeszcze w połowie września zdarzały się śluby. W ruinach, w piwnicach. Bez białej sukni i bez muzyki, za to z obrączką zrobioną z drutu i przysięgą wyszeptaną przez łzy. Jeszcze rozbrzmiewały pieśni. Jeszcze ukrywano dzieci. Jeszcze wielu trzymała przy życiu nadzieja.

Barykadę przy Wilczej w Śródmieściu Niemcy ostrzeliwali co godzinę. A mimo to ktoś przybił do słupa kartkę: „Tu się żyje. Tu się kocha. Tu jest Polska”.

Wreszcie – Mokotów. Tam jeszcze tliła się ostatnia iskra oporu. Niemcy wdarli się szturmem do Sielc i na Sadybę. Dobijali rannych, wrzucali granaty do piwnic, gwałcili kobiety, mordowali dzieci. A jednak Mokotów nie ustępował. Walczył do 27 września.

Trzy dni później upadł Żoliborz. Ostatni bastion. Komendant główny AK generał Tadeusz „Bór” Komorowski zdecydował się na kapitulację, by ocalić cywilów. Decyzję podjął ze ściśniętym sercem, w poczuciu bezsilnej rozpaczy. Bo przecież nie tak wszystko to miało się skończyć.

 

Armia z innego świata

2 października podpisano akt kapitulacji. Powstańcy opuszczali Warszawę szeregiem – bez broni. Na czele szły kobiety z Czerwonego Krzyża. Niemcy patrzyli na nich z nienawiścią, ale i z czymś, co przypominało szacunek. Jeden z oficerów Wehrmachtu wspominał: „To nie byli żołnierze – to były duchy. Wychodzili jak armia z innego świata. Jak ci, którzy dawno powinni byli umrzeć, a jednak wciąż żyli”.

Trafili do obozów jenieckich. Oficerowie do oflagów. Szeregowcy do stalagów. Ranni do lazaretów. Kobiety-żołnierzy wywieziono do Ravensbrück. Tam zaczęła się dla nich nowa walka. Inna, ale nie mniej brutalna.

Cywile zostali wypędzeni. W ciągu kilku dni z Warszawy wygnano ponad pół miliona ludzi: chorych, dzieci, starców, kobiety w ciąży. Tych, którzy nie mieli siły iść – dobijano na miejscu. Innych ładowano do bydlęcych wagonów i wysyłano do obozów przejściowych w Pruszkowie, Ursusie i Piastowie. Tam odbywała się selekcja: starzy i chorzy trafiali do obozów koncentracyjnych, młodych i zdrowych kierowano na roboty przymusowe w głąb Rzeszy.

 

Pustynia gruzu

Ale dramat Warszawy nie zakończył się 2 października. Kapitulacja stała się początkiem nowej tragedii.

Gdy powstańcy i cywile opuścili miasto, rozpoczęła się trzecia faza – metodyczna, planowa anihilacja. Niemcy wyznaczyli specjalne oddziały do dzieła, które miało w sobie coś z obłąkańczej zemsty. Brygady saperów i więźniów SS chodziły od budynku do budynku, od ulicy do ulicy. Podkładano ładunki wybuchowe, podpalano ocalałe kamienice, wysadzano wieże, rozbijano nagrobki, niszczono archiwa i biblioteki. Nie chodziło już o żadne cele wojskowe – chodziło o zatarcie tożsamości miasta, unicestwienie jego pamięci, kultury i ducha.

Zamek Królewski wysadzono metodycznie, etap po etapie – z zimną, niemal chirurgiczną precyzją, jakby chciano, by każdy fragment jego historii rozpadał się w odosobnieniu. Pałac Saski zrównano z ziemią aż do fundamentów. Runęła kolumna Zygmunta, spłonęły resztki Biblioteki Krasińskich, gmachy uniwersyteckie, redakcje gazet, teatr, Archiwum Akt Dawnych. Ulica po ulicy, kwartał po kwartale – całe miasto zmieniano w bezkresną pustynię gruzu.

 

Wyrzut sumienia

To wtedy właśnie świat powinien był krzyczeć. Ale nie krzyczał.

W Londynie temat Warszawy znikał powoli z pierwszych stron gazet. Zastępowały go wieści z frontu zachodniego, raporty z kampanii we Francji i we Włoszech, portrety generałów, płomienne przemówienia Churchilla. O Warszawie mówiono coraz rzadziej, coraz ciszej – jakby była wyrzutem sumienia, o którym lepiej nie myśleć. Jakby łatwiej było zapomnieć. Protestowali nieliczni: emigranci, garstka publicystów, kilku posłów w Izbie Gmin. Ale to już nie miało znaczenia. Tragiczny los miasta wyciszono – jak wycisza się krzyk ofiary, której i tak nie można było ocalić.

W Moskwie powtarzano kłamstwo o „brawurowym, nieodpowiedzialnym buncie burżuazji”. Radziecka propaganda uparcie powtarzała, że Armia Krajowa przeszkadzała w wyzwoleniu Polski, a powstanie tylko utrudniło rzekomo sprawny marsz frontu wschodniego. W rzeczywistości Stalin z zimną obojętnością patrzył, jak Warszawa kona.

Kiedy w styczniu 1945 roku Armia Czerwona wkroczyła do miasta, nie było już czego wyzwalać. Warszawa była trupem – pustym szkieletem, niemym świadkiem własnej samotnej śmierci.

 

Bez prawa do wspomnień

Ci, którzy wrócili po wojnie – powstańcy, ocalali cywile, dawni mieszkańcy Warszawy – nie rozpoznawali własnego miasta. Powracali w ciszy, bez fanfar, bez tłumów witających ich na ulicach. Nierzadko bez dokumentów, bez dachu nad głową, a nade wszystko bez prawa do wspomnień, które uznano za niewygodne.

Stefan, który przeszedł kanały i wrócił do Warszawy w 1946 roku, pisał: „Szedłem Alejami i nie wiedziałem, gdzie jestem. Przecież tu stała nasza kamienica, tu był sklep pana Prystera, tu rosło drzewo, pod którym pierwszy raz pocałowałem Marię. Nie było nic. Jakby ktoś wyrwał stronę z księgi mojego życia”.

Helena, sanitariuszka z Mokotowa, w liście napisała: „Otworzyłam drzwi do klatki schodowej – nie było schodów. Zeszłam do piwnicy – nie było sufitu. Znalazłam fragment naszego stołu, a na nim wypalony ślad talerza. To wszystko”.

A jednak w tej pustce, pośród zgliszcz i rozpaczy, Warszawa uniosła głowę. Nie z dumy ani odwagi, lecz z poczucia obowiązku. Odbudowa zaczęła się sama – bo inaczej nie dało się żyć. Do pracy stanęli wszyscy: starzy i młodzi, kobiety i dzieci, dawni powstańcy i nowi przybysze. Z gruzów wydobywano cegły, oczyszczano je i układano na nowo. W ruinach odnajdywano fragmenty książek, obrazy, fotografie – wszystko, co mogło przypominać, że Warszawa była czymś więcej niż tylko miastem: była historią, życiem i miała duszę.

Taka sama Warszawa już się nie odrodziła. Odrodzić się nie mogła. Ale powstała Warszawa niepokonana.

 

Słowa, które przetrwały

Świat nigdy naprawdę nie rozliczył się ze swojej obojętności. Nie przeprowadzono międzynarodowego śledztwa w sprawie celowego zniszczenia polskiej stolicy. Nie postawiono przed trybunałem tych, którzy planowali i realizowali totalną anihilację miasta. Procesy norymberskie mówiły o obozach, o zagładzie, o eksterminacji, ale tragedia Warszawy – tej zbuntowanej, tej walczącej – została sprowadzona do rangi zwykłego incydentu wojennego. A przecież była czymś więcej. Była świadomym aktem unicestwienia miasta i jego ducha.

W dyplomatycznych salonach zwycięzców dyskutowano o granicach, reparacjach, odbudowie i nowym ładzie Europy. O Warszawie najczęściej milczano.

A jednak…

Zostały imiona. „Zośka”. „Rudy”. „Anoda”. „Basia z Woli”. „Stasiek z Czerniakowa”. Dziewczęta z opaskami na ramieniu i chłopcy z butelkami benzyny w dłoniach. Księża, którzy nieśli hostię ukrytą w kieszeni. Dzieci, które biegły z meldunkiem i już nie wróciły.

Zostały słowa. Zapisywane w dziennikach, wyszeptane w ruinach, wyryte na murach: „Jeszcze Polska nie zginęła”, „Wolność”, „Bóg”, „Miłość”. Słowa, które przetrwały dłużej niż miasto.

Zostały wspomnienia ocalałych – aby mówić w imieniu tych, którzy zamilkli na zawsze.

I pozostała lekcja, której świat nie chciał usłyszeć: są miasta, które upadają. I są takie, które – nawet konając – uczą nieśmiertelności.

Monika Pawlak


Statystyka nieoczywista Powstania Warszawskiego

  • Najmłodszy powstaniec miał 10 lat – chłopcy pełnili funkcje gońców i łączników; w oddziałach byli też dwunastolatkowie.
  • Najstarszy zarejestrowany uczestnik miał 82 lata – weteran powstania styczniowego, który z karabinem stanął na barykadzie.
  • Pogrzeby – w pierwszych dniach września w samym tylko Śródmieściu chowano ok. 2 tys. osób dziennie. Miejsca pochówków znajdowały się w ogródkach, podwórkach, a nawet klatkach schodowych.
  • Największy „szpital” powstania mieścił się w gmachu Politechniki Warszawskiej – przebywały tam tysiące rannych, a lekarze operowali często przy świetle świecy i bez narkozy.
  • Kawa z żołędzi i zupa ze skóry – tak smakował wrzesień 1944. Głód był tak powszechny, że znane są przypadki gotowania pasów skórzanych, by oszukać żołądek.
  • Kanały – miasto pod miastem – w jednej z ewakuacji ze Starówki do Śródmieścia zeszło do kanałów ponad 5 tys. osób naraz. Wąskie tunele zapchały się ludzkim tłumem, wielu zostało zadeptanych.
  • Tramwaje na barykadach – Warszawę broniły nie tylko pistolety i granaty. Do umacniania barykad używano tramwajów, fortepianów, a nawet pianin wyrzuconych z domów na ulice.
  • Ostatnia flaga – do końca września na jednym z domów przy Marszałkowskiej powiewała biało-czerwona flaga. Kiedy upadła, była czarna od sadzy.
  • Ranni z niemieckich oddziałów – w szpitalach powstańczych leczono nie tylko Polaków, ale też niemieckich żołnierzy, którzy dostali się w ręce AK.
  • Kotwica – „Polska Walcząca” – znak malowany kredą i smołą na murach: litera „P” wkomponowana w kotwicę. Dla jednych był wezwaniem do walki, dla innych – dowodem, że Polska jeszcze żyje. Kotwica stała się nieśmiertelnym symbolem tamtego pokolenia.
  • Po kapitulacji – przez obóz przejściowy w Pruszkowie przewinęło się ponad 650 tys. osób; tysiące dzieci rozdzielono z rodzicami i wysłano osobno do Niemiec.
  • Skala zniszczeń – po wojnie komisja śledcza obliczyła, że z powierzchni ziemi zniknęło 94 proc. warszawskich zabytków i ponad 70 proc. całego miasta.

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama