Kula w obiektywie
Marsylia z entuzjazmem witała zagranicznego gościa, który przybył tu na pokładzie jachtu „Dubrovnik”. Na nabrzeżu grała orkiestra, a szeregi widzów falowały między barierkami rozstawionymi co kilkanaście metrów, machając chorągiewkami. Na czele kolumny samochodów jechał czarny kabriolet delage z królem Aleksandrem w białym mundurze admirała ze wstęgą Legii Honorowej przewieszoną przez pierś.
Obok niego siedział francuski minister spraw zagranicznych Louis Barthou, twórca planu zacieśnienia więzi na linii Paryż-Belgrad i wzmocnienia systemu sojuszy, który miał trzymać na dystans Mussoliniego i Hitlera. Towarzyszył im również francuski generał Alphons Georges. Za kabrioletem sunęła kawaleria i oddziały ochrony – gardes mobiles – pod dowództwem pułkownika Julesa Pioletta.
Przejazd prowadził ze Starego Portu przez ulicę La Canebière, w ceremonialnym tempie, z krótkimi postojami przy kolejnych delegacjach ustawionych wzdłuż trasy. W tle zgiełk i oklaski mieszały się z rykiem portowych syren. To wszystko działo się przed kamerami kronik filmowych. Za chwilę miały uchwycić historię – do mediów jednak trafiła wersja, której dramaturgię dopisano w montażu.
Gdy kolumna na moment zwolniła, z tłumu wyłonił się krępy mężczyzna z bukietem. W mgnieniu oka wskoczył na stopień samochodu, odrzucił kwiaty a w jego dłoni zabłysnął pistolet Mauser C96 – legendarny „Broomhandle”. Padło dziesięć szybkich strzałów. Postaci w samochodzie odrzuciło do tyłu, krew rozprysła się na czarnym lakierze karoserii. Eskorta sięgnęła po broń. Ulica pogrążyła się w zamęcie: cięcia szabel, chaotyczne wystrzały, płoszące się konie. Kierowca kabrioletu osunął się na kierownicę, klakson zawył długim tonem. Operatorzy filmowali już nie paradę, lecz panikę.
Tak narodził się mit „kuli w obiektywie”. Kamery zarejestrowały króla tuż przed śmiercią i zaraz po niej, lecz nie uchwyciły chwili trafienia. Dźwięk wystrzałów dodano później w montażu, co przez lata tworzyło złudzenie pełnej relacji. Reszty dokonała wyobraźnia widzów, a legenda zaczęła żyć własnym życiem.
Marsylska kronika szybko obrosła anegdotami. Jeszcze w latach trzydziestych krążyła opowieść, że jeden z operatorów filmowych miał tuż po zamachu schować swój aparat w worku na ziemniaki, by uniknąć konfiskaty taśmy przez policję. Inny miał przysięgać, że na jego kopii widać ułamek sekundy błysku – jakby zatrzymaną w locie kulę – i że negatyw zaginął w drodze do laboratorium. Plotki podsycały atmosferę: jedni wierzyli, że materiał „zniknął” na rozkaz władz francuskich, inni widzieli w tym palce włoskiej lub niemieckiej agentury.
Marsylia żyła tymi obrazami przez wiele tygodni. W kawiarniach, przy winie w portowych tawernach i na straganach opowiadano, że widziano krew króla z bliska, że fotograf zrobił zdjęcie w chwili, gdy jego głowa odchyliła się do tyłu. Były to raczej fantazje niż fakty, ale trafiały do wyobraźni. Wrażenie było tak silne, że przez dekady mówiono o „pierwszym zabójstwie monarchy w filmowym kadrze”, choć faktycznie kamery uchwyciły tylko to, co działo się przed i po strzałach.
Człowiek separatystów
Zamachowiec nie miał szans na ucieczkę. Oficer ochrony Piolett dopadł go pierwszy; cięcie szablą rozcięło terroryście skórę głowy. Policjanci i żandarmi rzucili się z kolbami, tłum kopał. Wywleczono go na bruk. Próbował odebrać sobie życie strzałem, lecz w zamieszaniu wytrącono mu broń. Przewieziony później na przesłuchanie do komisariatu z ciężkimi obrażeniami nie był już w stanie składać zeznań. Zmarł jeszcze tego samego dnia.
W kieszeni miał fałszywy paszport na nazwisko Peter Kelemen a na ramieniu – wytatuowaną trupią czaszkę, skrzyżowane kości i litery VMRO. To był Weliczko Kerin, znany jako Włado Czernozemski, człowiek z elity Wewnętrznej Macedońskiej Organizacji Rewolucyjnej. Dla wielu był legendą – nadano mu ksywkę „Włado Szofer”, jakby zbrodnia była jego zawodem.
Jego życie toczyło się na granicy prawa i konspiracji. Przemyt, zamachy, fałszywe papiery. W latach trzydziestych trenował chorwackich ustaszów w obozach we Włoszech i na Węgrzech. Uczył ich strzelać z bliska, zmieniać nazwiska, ginąć w tłumie, zostawiać za sobą paszporty i ślady w postaci trupów. Był mistrzem konspiracyjnych podróży, patronem fałszywych tożsamości. Gdy zapadła decyzja, że król musi zginąć, stanął na czele zamachu. W Marsylii zrobił dokładnie to, co kazał innym powtarzać dziesiątki razy poczas szkolenia.
Czernozemski w środowisku VMRO miał opinię człowieka niezniszczalnego. Opowiadano, że podczas jednej z akcji na Bałkanach zatrzymał pociąg z jugosłowiańskimi oficerami, a gdy ci próbowali go obezwładnić, samym tylko pistoletem sterroryzował wagon pełen żołnierzy. Inna legenda mówiła, że potrafił znikać w tłumie w kilka sekund – wystarczyło, że zdjął kapelusz i włożył okulary. W ustach jego towarzyszy brzmiało to jak bajka, ale faktem było, że wymykał się obławom przez całe lata.
Był postrachem granic – nielegalnych przejść znał tyle, że mógłby rozrysować mapę Bałkanów od nowa. Dla ustaszów stał się nie tylko instruktorem, ale i mitem: opowiadali o nim jak o „człowieku, którego Jugosławia nie potrafi złapać”. Wybór jego na wykonawcę zamachu nie był przypadkiem – miał doświadczenie, legendę i coś jeszcze: fanatyczną wiarę w misję.
Śledczy szybko zrekonstruowali jego drogę: Węgry – Szwajcaria – Francja. Ustalono, że do Francji przeniknął już wraz z grupą ustaszów, używając fałszywych dokumentów. Dwóch jego wspólników wpadło od razu, trzeci kilka dni później. Ich telefoniczne połączenia prowadziły jeszcze do Ante Pavelicia, przywódcy ustaszów, który bezpiecznie planował kolejne ruchy z Włoch, objęty tam protekcją polityczną. Proces w 1936 roku w Aix-en-Provence zakończył się dożywociem dla trzech schwytanych i wyrokami śmierci – zaocznymi – dla nieobecnych, w tym Pavelicia, ale żaden z nich nie został wydany.
Historia okazała się jednak cyniczna: w 1940 roku niemiecka inwazja otworzyła więzienia. Niektórzy starzy gracze wyszli i znaleźli nowe zajęcie w marionetkowym państwie chorwackim.
Śmiertelna pomyłka
Król Aleksander zmarł po kilkudziesięciu minutach. Generał Georges został ciężko ranny, kierowca zginął natychmiast. Minister Barthou miał przestrzelone przedramię – rana wydawała się błaha, w rzeczywistości jednak miał uszkodzoną tętnicę. W zamieszaniu nikt nie założył mu opaski uciskowej; doszły pomyłki, zwłoka i spóźniona decyzja, by zawieźć go do szpitala. Wykrwawiony minister zmarł na stole operacyjnym.
Przez lata winą za jego śmierć obciążano Czernozemskiego. Dopiero w 1935 roku balistyka wykazała coś kompromitującego: minister padł ofiarą francuskiej policyjnej kuli, wystrzelonej w chaosie i panice. Fakt ten utajniono dla ochrony reputacji państwa. Oficjalna wersja brzmiała: „dwie ofiary jednego terrorysty”. Prawda wyszła na jaw dopiero po dekadach, gdy archiwa zaczęły pękać od kurzu i pytań.
Kiedy w latach sześćdziesiątych historycy dotarli do akt balistycznych, pojawiły się też nowe legendy. Mówiono, że wśród policjantów obecnych na miejscu był młody funkcjonariusz, którego kula trafiła Barthou – człowiek ten miał później zniknąć ze służby, przeniesiony na prowincję. Nigdy tego nie udowodniono tego nigdy, ale opowieść pasowała do klimatu zmowy milczenia.
W środowisku francuskich dyplomatów krążyła inna anegdota: że Barthou, jeszcze w samochodzie, miał powtarzać, iż to „pomyłka własnych ludzi”, i że jego słowa zapisano w notatniku jednego z lekarzy. Oficjalnie taki dokument nigdy nie ujrzał światła dziennego, lecz sama plotka wystarczyła, by tworzyć aurę skandalu.
Tymczasem taśmy kronik krążyły między montażowniami. Dograno dźwięk, wycięto ujęcia, złożono narrację, która miała być strawna dla widzów i wygodna dla państwa. Jedni mówili o praktyce, inni o manipulacji. Fakty zostały zakopane, a publiczność otrzymała filmową wersję tragedii.
Kłopot dyplomatyczny
Wiadomo było, że zamachowcy należeli do VMRO i ustaszów. Wiadomo też było, że korzystali z sieci, która rozciągała się od Budapesztu po Rzym. Tam znajdowali pieniądze, broń i azyl. Bez takiego zaplecza zamach nie miałby szans powodzenia. Ale czy rozkaz padł wprost z tych stolic? Na to dowodu nie było.
Układ faktów był jednak zbyt wymowny. Włochy chroniły Pavelicia, Węgry umożliwiały organizowanie obozów szkoleniowych tuż pod nosem Jugosławii. Po zamachu Liga Narodów potępiła Budapeszt, lecz Rzym wszystkiemu zaprzeczał. Francuskie MSZ wolało spuścić zasłonę milczenia – w Paryżu zamiast gniewu zapanowała ostrożność. Marsylia stała się nie tyle symbolem odwagi, co dyplomatycznym kłopotem.
Jedni wierzyli w prostą wersję – nacjonaliści zrobili swoje, a Włochy i Węgry tylko przymykały na ich działalność oko. Inni wskazywali na cichy patronat Mussoliniego i szefa Węgier, Horthy’ego: zamach miał uderzyć w sojusze budowane przez Barthou i króla Aleksandra. Byli też tacy, którzy widzieli „trzecią rękę” – podszepty Berlina, cieniste ruchy niemieckich służb. Fakty kończyły się na granicy interpretacji.
We francuskiej prasie pojawiały się sugestie, że zamach mógł być „ostrzeżeniem” – pokazem siły tych, którzy nie chcieli dopuścić do nowej siatki sojuszy. Gazety konserwatywne pisały o „palcach z Budapesztu”, liberalne wskazywały na Rzym, a brukowe – na Berlin. Wśród zwykłych ludzi popularna była jednak inna teoria: że zamach to efekt przekleństwa Karadziordziewiciów.
Legenda głosiła, że dynastia miała ciągnąć za sobą fatum od czasu spisku w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, gdy król Aleksander Obrenowić został zamordowany wraz z żoną w pałacu belgradzkim. Plotkarze marsylscy mówili: „Król Aleksander musiał zginąć, bo takie jest przeznaczenie Aleksandrów w Belgradzie”. Historia zyskiwała posmak tragedii antycznej.
Długi cień serii strzałów
Marsylia nie była Sarajewem, ale była jego echem. Nie rozpętała wojny od razu, lecz podcięła kruche filary europejskiego porządku. Jugosławia znalazła się pod rządami księcia Pawła Karadziordziewicia – człowieka balansującego między Londynem, Paryżem, Rzymem i Berlinem. Dyplomaty zamiast wojownika.
Tymczasem w kraju spory serbsko-chorwackie tykały jak bomba zegarowa. Porozumienie z 1939 roku – tzw. Banowina Chorwacka – było tylko plastrem na jątrzącą się ranę. Ustasze nie zniknęli – czekali. Gdy w 1941 roku Jugosławia upadła pod ciosami Osi, ci sami ludzie stali się elitą Niepodległego Państwa Chorwackiego, odpowiedzialnego za obóz śmierci w Jasenovcu. Strzały z La Canebière i późniejsze ludobójstwo były ogniwami tego samego łańcucha.
Śmierć Barthou stała się ciosem także dla Francji. Zniknął architekt systemu sojuszy, a wraz z nim spoiwo, które miało powstrzymać agresję Rzymu i Berlina. Jego następcy woleli uniki niż konfrontację. Liga Narodów wykazała się bezradnością w Abisynii, a Berlin metodycznie przesuwał granice. Europa rozpadała się po cichu.
W marcu 1941 roku Jugosławia wstąpiła do Paktu Trzech, lecz po dwóch dniach zamach stanu w Belgradzie zmienił ten kurs: władzę przejął gen. Dušan Simović, a nowy rząd wycofał się z porozumienia i po kilku dniach podpisał z ZSRR układ o przyjaźni i nieagresji. Hitler odebrał to jak policzek. 6 kwietnia spadły bomby na Belgrad. Historia zatoczyła koło – a nici prowadziły wprost do Marsylii.
Zapach strachu
Wspomnienia świadków przejazdu przy La Canebière odżywały jeszcze długo. Starsi marsylczycy opowiadali dzieciom, że widzieli krew spływającą po stopniach kabrioletu, że ktoś zabrał na pamiątkę fragment munduru monarchy, że w porcie jeszcze przez wiele dni unosił się zapach strachu. Na targach rybnych mawiano: „To było nasze Sarajewo”.
Dla Jugosławii wspomnienie zamachu działało jak zadra. Weterani wspominali go z goryczą, a w latach czterdziestych – gdy ustasze przejęli władzę – opowiadano, że „Marsylia była pierwszą próbą generalną Jasenovca”. Strzały z 1934 roku i obóz śmierci z lat czterdziestych zaczęto widzieć jako punkty tej samej drogi.
Po wojnie Jugosławia powstała z popiołów jako federacja pod rządami Josipa Broza Tity. Przez dekady udawało się tłumić nacjonalizmy twardą ręką i równoważeniem wpływów. Ale konstytucja z 1974 roku poluzowała więzy. Po śmierci Tity przyszły kryzysy gospodarcze, powróciły demony przeszłości.
W latach dziewięćdziesiątych federacja rozpadła się w serii krwawych wojen. Z Jugosławii wyszło kilka państw, granice przesunięto, lecz granice pamięci goiły się wolniej. Strzały z Marsylii, choć odległe, były jednym z początków tej historii. Od La Canebière prowadziła cienka nić do lat czterdziestych i dziewięćdziesiątych. Ta sama siła nacjonalizmów, ta sama podatność na wpływy z zewnątrz, ten sam ciężar pamięci. Zamach w Marsylii nie przesądził losu Jugosławii, ale zdradził jej kruche fundamenty i rozstawił dekoracje pod przyszły dramat.
Monika Pawlak









