"Polacy nie głosują i to nie dlatego, że nie mogą, lecz po prostu nie chcą" - stwierdził zrezygnowanym tonem znajomy Grek po niedawnych wyborach do rady miasta Chicago. Był wyraźnie zawiedziony faktem, że uważany przez niego za wielką nadzieję kandydat na radnego w jednej z polonijnych dzielnic przegrał z "aldermanem", który, zresztą nie tylko w jego opinii, praktycznie od wielu lat nic nie robił dla swej społeczności, zaś jego konkurent miał w tym względzie bardzo ambitne plany.
Pomijając fakt, czy nasza ocena obu kandydatów była zgodna, czy nie, z ciężkim sercem musiałem mu przyznać rację w sprawie zaangażowania polonijnego elektoratu: jest ono znikome lub zgoła żadne. Przynajmniej w wyborach lokalnych, bo podczas ostatnich wyborów prezydenckich w Polsce dopuszczeni do głosowania chicagowscy emigranci rzeczywicie dość licznie przybyli do urn. Jednak przy całym szacunku do potęgi urzędu zauważyć trzeba, że szanowny prezydent Rzeczpospolitej dla przeciętnego rodaka w Chicago nawet w części nie zdoła zrobić tego, co jest w mocy byle radnego tutaj, na miejscu. Może wprawdzie niejednego podnieść na duchu swoją obecnością na polonijnym bankiecie czy w polskim kościele lub zdecydowanie walczyć o (wątpliwej wartości – o czym traktował jeden z poprzednich wywodów) włączenie kraju do ruchu bezwizowego, jednak lokalnych podatków od nieruchomości nie obniży, miejscowych szkół nie zreformuje, działania służb miejskich nie usprawni. Znacznie większy wpływ na te i inne aspekty naszego emigracyjnego żywota mają miejscowi politycy, zaś wpływ na to, kto znajdzie się w ich gronie mają sami wyborcy.
Zdawałoby się, że tak oczywiste prawdy powinien pojmować każdy, ale zbyt wielu nie dostrzega tego związku. Niewielu też zdaje się rozumieć, jak niebezpiecznym ustrojem może być demokracja, gdy ją puścić samopas.
"Kompletny idiota wygrał wybory, a ja jestem temu winien" – oznajmił mi kiedyś mój własny brat w rozmowie telefonicznej z Polski, a kiedy poprosiłem o wyjaśnienie, rzekł, iż bardzo nieodpowiedni kandydat na wójta w naszym rodzinnym miasteczku na Suwalszczyźnie zwyciężył zaledwie jednym głosem, "a ja nie poszedłem głosować". Witamy w demokracji – chciało się zawołać – gdzie głos nieoddany potrafi mieć jakże znaczące konsekwencje, aczkolwiek najczęściej przeciwne do intencji lekceważącego wybory.
O ile jeszcze nieświadomość polityczną obywatela w kraju odradzającej się demokracji można jakoś zrozumieć, o tyle znacznie ciężej o tego rodzaju pobłażliwość na ziemi Waszyngtona. A także na gruncie chicagowskim, gdzie czołowi politycy rekrutujący się z innych grup etnicznych i społecznych tak często Polonię lekceważyli, manipulowali Polakami, czy wręcz nam szkodzili. Przykładem ostatniego może być wielki blok mieszkań subsydiowanych, wciśnięty przez miasto na tzw. Starym Trójkącie Polonijnym parę dziesiątków lat temu. Szary, klockowaty budynek, w stylu kompletnie odbiegającym od charakteru pięknej, polskiej dzielnicy zaczął dominować nad wieżami kościoła św. Trójcy. Ale naruszenie równowagi architektonicznej było niczym w porównaniu z konsekwencjami zmian w kompozycji lokalnej populacji. Wzrost przestępczości przeraził dotychczasowych mieszkańców, którzy zaczęli uciekać, szukając bezpieczniejszego mieszkania i tak zaczął się upadek pięknej, polskiej dzielnicy, położonej tak blisko centrum miasta. Niewiele pozostało tam śladów dawnej polskiej świetności: muzeum, parę polskich kościołów, jeden teatr, kilka biznesów. Tyle mamy dziś z okolicy, gdzie swego czasu pokaźny odcinek ulicy Division nazywano "polskim Broadwayem". Rejon ten poszedł ostatnio mocno w górę, szkoda jedynie, że to nie Polacy na tym skorzystali.
Z niemałymi kłopotami borykali się wówczas mieszkający po sąsiedzku Ukraińcy z Ukrainian Village. Zdołali obronić swoją dzielnicę i dziś zatrzymują się tam nawet miejskie autobusy na trasie wycieczek kulturowych. Skupisko ukraińskie nie jest w stanie równać się pod względem liczebności w tym mieście z Polakami i też nie posiada zbyt silnej własnej reprezentacji na tutejszej arenie politycznej, ale może da się czerpać zeń pewne nauki. "Gdyby nas było tutaj tylu co was, to już nigdy żaden burmistrz w tym mieście nie byłby nikim innym jak tylko Ukraińcem" – powiedział mi wiele lat temu znajomy spod dawnego Stanisławowa. Niezły wzór do naśladowania, zaiste, gdyby nie gorzkie słowa Greka ze wstępu do tego kawałka.
Darek Jakubowski
[email protected]
Kiedyż to Chicago będzie wreszcie nasze!?
- 06/22/2007 07:29 PM
Reklama








