Wojciech Fibak, najwybitniejszy polski tenisista doby powojennej, skończył 30 sierpnia 55 lat. Dorobkiem sportowym jubilata jest wicemistrzostwo świata profesjonałów, tj. finał Masters'76 w hali w Houston (przegrana w 5 setach z Manuelem Orantesem), mistrzostwo WCT 1976 w deblu (z partnerem Karlem Meilerem), zwycięstwo w wielkoszlemowym Australian Open 1978 r. w deblu (z Kimem Warwickiem), wygrany finał Masters WCT 1978 w deblu (z Holendrem Tomem Okkerem).
Wojciech Fibak wygrał 16 turniejów ATP i GP, pokonując najlepszych na świecie, w tym takie sławy ówczesnego tenisa jak Bjoerna Borga, Jimmy'ego Connorsa, Johna McEnroe, Guillermo Vilasa, Ilie Nastase, Matsa Vilandera, Stefana Edberga. 18 razy był drugi w prestiżowych turniejach. Wygrał 52 turnieje deblowe ATP. Prezentował tenis "inteligentny", urozmaicony, techniczny, jednocześnie widowiskowy. W latach 1977-82 był drugą rakietą Europy w grze pojedynczej. W 1980 r. awansował do 1/4 finału turniejów wielkoszlemowych - Roland Garros, Wimbledonu i U.S. Open, na trzech różnych nawierzchniach. Wygrał 1040 meczów zawodowych ATP, w singlu i deblu. Zarobił na korcie 2 725 404 dolary.
Potrafił dobrze zainwestować te pieniądze, w nieruchomości i dzieła sztuki, głównie malarstwo polskie XX wieku.
Poza kortem też sporo rzeczy mu się udało. Był producentem filmowym i wydawcą gazet. W latach 90. dał się namówić na prezesowanie Polskiemu Związkowi Tenisowemu (1991-95) i za jego kadencji, zaangażowany przez niego menedżer związku, Ryszard Fijałkowski "stworzył" prestiżowe w Polsce turnieje - J&S Cup kobiet w Warszawie i Prokom Open mężczyzn w Sopocie. Ale wcześniej Wojciech Fibak sprowadził do Polski pierwszy zawodowy turniej tenisowy - Polish Open.
Był też Wojciech Fibak kapitanem daviscupowej reprezentacji Polski (od 1990 r.) i wówczas Polacy byli blisko awansu do grupy światowej Pucharu Davisa.
A najważniejsze to, że Wojciechowi Fibakowi, obywatelowi świata, w swoim czasie konsulowi honorowemu Polski w księstwie Monako, Polska lat 70. zawdzięcza "modę na tenis"... Był popularny, a tym samym popularyzował tenis i Polskę w świecie...
Wojciech Fibak zgodził się odpowiedzieć na kilka pytań Redakcji Sportowej PAP.
Pan ruszył w świat wielkiego tenisa na własną rękę, samodzielnie, za własne, a raczej za pieniądze Pana ojca i to w konflikcie z PZT. Proszę opowiedzieć o tych początkach.
Wojciech Fibak: To taka legenda, ludzie pamiętają, że to ojciec, chirurg, finansował moje wyjazdy, ale owe sto dolarów starczyły na kilka noclegów w hotelu... Niewątpliwie był konflikt z PZT, byłem zawieszony w prawach reprezentanta Polski. PZT nie godził się na moją zawodową karierę, ale to ja byłem prekursorem zawodowstwa w polskim sporcie. Wypracowałem z ówczesnym ministerstwem sportu, GKKFiS-em porozumienie w tej sprawie.
Pierwszy turniej ATP wygrał Pan w Sztokholmie, w 1976 r., ale zrobiło się o Panu głośno wcześniej, w październiku 1974 r., gdy na turnieju w Barcelonie wygrał Pan z Arthurem Ashe'm (późniejszym mistrzem Wimbledonu). Jak to było wtedy w Barcelonie ?
Przebijałem się w świecie zawodowego sportu z opóźnieniem, ze względu na wspomniany już konflikt w kraju. Miałem już 22 lata i chciałem awansować do pierwszej setki klasyfikacji ATP. Przebiłem się przez eliminacje w Madrycie i w Barcelonie, wygrałem z Brazylijczykiem Mandarino, potem z Hiszpanem Gisbertem, a po wygraniu w turnieju głównym z Ashe'm, trochę zrobiło się o mnie głośno. Tak się to zaczęło. Dwa lata później wygrałem w Sztokholmie, a przedtem w finale turnieju w Monte Carlo przegrałem z Borgiem. Sukces w Sztokholmie, gdzie w finale pokonałem Rumuna Ilie Nastase, zapoczątkował dobrą passę, przyszły zwycięstwa w Stuttgarcie z Vilasem, w Dubaju z Nastase, w Sao Paulo z Vilasem, w Gstaad z Yannickiem Noahem, w Meksyku z Gerulaitisem, w Amsterdamie z Vilasem, w Wiedniu z Ramirezem, w Bournemouth z Orantesem. Poza tym warto wymienić moje "wielkie finały", co prawda przegrane, ale nie z byle kim, w Monte Carlo, Hamburgu, Toronto z Vilasem, w Indianapolis z Connorsem, w Buenos Aires z Vilasem, w Stuttgarcie z Gerulaitisem), w Filadelfii z Tannerem. Wygrywałem też inne turnieje nie pod egidą ATP. Wygrywałem z pierwszymi rakietami świata. W deblu też miałem najlepszych partnerów, Okkera Fitzgeralda, Kodesza, Ramireza, grałem też z Borgiem, McEnore, Edbergiem i Lendlem...
Jak Pan wspomina swój udział w Pucharze Davisa? W 1975 roku "Cała Warszawa" przyszła na korty Legii oglądać Pana pojedynek z Bjoernem Borgiem.
Z nostalgią wspominam te mecze w Pucharze Davisa ze Szwecją, z Włochami w 1978 r. z Adriano Panattą i bardzo sobie cenię 30 zwycięstw, odniesionych w tych rozgrywkach grupy światowej.
Czy może Pan opowiedzieć o legendarnym już wydarzeniu w hali w Houston, w grudniu 1976 r., gdy grał Pan w finale Masters'76 z Hiszpanem Manuelem Orantesem ? Jak to było z tym kluczowym, czwartym setem? Czy rzeczywiście zdekoncentrowała Pana uwaga słynnego aktora Kirka Douglasa, którą usłyszał Pan, bo było nagłośnienie jego wypowiedzi?
On pobudził Orantesa do walki w niemal przegranym meczu. Orantes już był zrezygnowany, skłonny "poddać się", prowadziłem 2:1 w setach, było 6:0 w trzecim i w czwartym 4:1, wtedy Kirk Douglas powiedział "na żywo" - "nie przejmuj się Orantes, trudno, przegrałeś, ale podnieś głowę". Gdyby nie było tego wywiadu to Hiszpan ten mecz by przegrał. Potem nawet sugerowano mi, by za ten incydent zaskarżyć organizatorów turnieju, ale główną przyczyną tej przykrej przegranej był mój pięciosetowy mecz z poprzedniego dnia z Vilasem. Pech, że obowiązywały pięciosetowe półfinały. Mimo wszystko był to największy finał w zawodowym sporcie z udziałem Polaka - finał finałów.
Którego z partnerów deblowych ceni Pan najbardziej?
Najwięcej turniejów wygrałem z Tomem Okkerem. Z nim, od pierwszej piłki grało mi się tak, jak byśmy całe życie grali razem. To bardzo utalentowany deblista. Przez rok byliśmy najlepszą parą świata. Z pierwszych 16 turniejów wygraliśmy 11.
Mamy "nadzieje" kobiecego tenisa w osobach sióstr Radwańskich, przedtem była Domachowska, Grzybowska i inne, a dlaczego tyle lat nie mamy w Polsce "drugiego Fibaka"?
Wszyscy mnie o to pytają. Mogę tylko powiedzieć, że tenis to sport indywidualny i trudny. To dziwne, że w 38-milionowym narodzie nie znalazł się ktoś taki. Trzeba mieć i talent, i zdrowie, i charakter. Niezbędna jest też ciężka praca. Nie można uzależniać sukcesu od trenera, związku czy klubu. To zależy od jednostki. Ktoś może pomóc, ale najwięcej zależy od samego zainteresowanego. Kiedyś Zbigniew Boniek słysząc, jak pytają mnie po raz setny o "drugiego" Fibaka, wyręczył mnie w odpowiedzi dla prasy w jednoznacznie brzmiących słowach - "charakteru nie mają!". A propos pomocy. Młody tenisista może skorzystać z rad doświadczonego profesjonała. Ivan Lendl zwrócił się do mnie o pomoc, gdy miał 18 lat. Przez sześć lat byłem jego coachem i menedżerem. Doprowadziłem go do pierwszego miejsca w światowym rankingu ATP i do zwycięstw w turniejach wielkoszlemowych. Zmieniłem jego bekhend, a zaprosiłem do USA, "zamerykanizowałem", ustawiłem mu całą karierę.
55. urodziny będzie Pan zapewne obchodził w Nowym Jorku, śledząc grę Agnieszki Radwańskiej, co Pan powie o niej, czy to będzie w przyszłości "Fibak w spódnicy", grająca, tak jak Pan urozmaicony, techniczny, "intelektualny" tenis ?.
Wyjątkowo w tym roku nie będę w Nowym Jorku. W sobotę chcę być na ślubie Mariusza Czerkawskiego. Może wybiorę się na drugi tydzień turnieju. Od trzydziestu lat niemal nie opuściłem żadnego turnieju. Tym razem jednak grę Agnieszki będę komentował z domu rodzinnego w Monako, oby jak najdłużej. A 55. urodziny spędzę z najbliższą rodziną i znajomymi w Monte Carlo.








