Z Waszyngtonu, a raczej z podwaszyngtońskiej Annapolis nadeszła intrygująca wiadomość – Biały Dom przypomniał sobie nagle o konflikcie palestyńsko-izraelskim. Po siedmiu latach ignorowania tzw. “problemu palestyńskiego” w USA ni stąd ni zowąd odbyła się zapowiadana z wielkim hałasem międzynarodowa konferencja, w czasie której Mahmud Abbas i Ehud Olmert przyrzekli sobie, iż do końca przyszłego roku podpiszą ostateczny układ pokojowy. Wszyscy sobie zgodnie poklaskali, a prezydent Bush zapewnił, że będzie się ‘‘żywo interesował’’ postępami dalszych negocjacji.
Jest to o tyle dziwne, że dotychczas w ogóle się nie interesował. Owszem, pani Rice jeździła do wielu krajów bliskowschodnich, ale nic z tego nie wynikało i nadal nie wynika. Administracja zajęta była całkowicie nieustannym wygrywaniem wojny w Iraku i nie miała specjalnie czasu na inne problemy tej części świata. Skąd zatem to nagłe zainteresowanie Palestyną? Powody są dwa, tyle że oba zdają się świadczyć o tym, że obecna “nowa” inicjatywa bliskowchodnia jest dość koniunkturalna i zapewne zakończy się podobnie, jak wszystkie poprzednie.
Po pierwsze, znaczny wzrost wpływów Iranu na Bliskim Wschodzie mocno martwi co bardziej panikarskich członków obecnej administracji, a konferencja w Annapolis – na którą Irańczycy nie zostali zaproszeni – miała podkreślić, że Teheran wcale nie jest najważniejszy i że można ważkie problemy rozwiązywać bez jego udziału. Być może strategia mogłaby nawet zadziałać, ale tylko wtedy, gdyby jakieś problemy zostały rzeczywiście rozwiązane. Tymczasem na razie chodzi wyłącznie o dobre intencje, którymi wybrukowane są stolice wszystkich arabskich i izraelskich metropolii.
Po drugie, prezydent Bush znajduje się na finiszu swojej drugiej kadencji i chciałby w kolumnie “plusowej” swoich rządów wreszcie coś istotnego zapisać, a najlepiej coś, czym byłoby się można później pochwalić. Gdyby zatem udało się zrobić coś przełomowego pod koniec 2008 roku, byłoby idealnie.
Odpowiedzi na te zmiany udzielili już sami Palestyńczycy, którzy licznie i gwałtownie protestowali przeciw obradom w Annapolis, twierdząc, że są to działania pozorne, obliczone na wzmocnienie pozycji amerykańskiego przywódcy. Postawa prezydenta dawno przestała być obiektywnym arbitrem w konflikcie palestyńsko-izraelskim, ponieważ była i jest zdecydowanie proizraelska.
Możliwe jest oczywiście to, że stanie się prawdziwy cud i za rok powstanie pokojowe państwo palestyńskie w sensownych granicach. Jest to jednak bardzo mało prawdopodobne. Chodzi tu nie tylko o odwieczne animozje i niezwykle skomplikowane problemy, ale również o to, że amerykańskie zaangażowanie w te sprawy w ostatnich latach praktycznie nie istniało.
Polityki bliskowchodniej nie sposób prowadzić od czasu do czasu, okazjonalnie, gdy się komuś coś o tym przypomni lub gdy zajdzie odpowiednia polityczna potrzeba. Niestety Biały Dom właśnie taką politykę zdecydował się prowadzić.
Andrzej Heyduk
Przypomnieli sobie
- 12/05/2007 01:03 AM
Reklama








