– W trzy lata po śmierci Jana Pawła II słyszymy z Watykanu, iż będzie pochowany w Bazylice Świętego Piotra jak święty, a w 30-lecie pontyfikatu niemal na pewno błogosławiony, a może nawet kanonizowany. Z całego świata nadsyłane są listy z opisami niezwykłych wydarzeń, jakie były udziałem wielu ludzi, jacy zetknęli się z Ojcem Świętym, a których wystąpienie wymyka się racjonalnemu wyjaśnieniu. Wiele tych opowieści jest pewnie produktem egzaltacji, nadinterpretacji czy może nawet konfabulacji, ale wiele zmusza do zastanowienia. To, co przydarzyło się księdzu w godzinie śmierci papieża-Polaka trafiło do mediów, a dziś nie brakuje opinii, iż powinien ksiądz relację z tego zdarzenie przesłać ks. Sławomirowi Oderowi, postulatorowi procesu beatyfikacyjnego.
Nie mam aż takiego poczucia unikalności, choć koincydencja zdarzeń posiadała istotnie bardzo niski stopień prawdopodobieństw zaistnienia. Mieliśmy jednak nie czynić tego zasadniczym motywem rozmowy.
– Niech mi zatem ksiądz powie: Czy dla kapłana może być coś piękniejszego niż przeżycie promocji swego ucznia na: ministranta, księdza, biskupa, arcybiskupa, kardynała i papieża, a potem uczestniczenie w ingresie na tron Piotrowy swego wychowanka i przyjmowanie go w rodzimej parafii jako Ojca Świętego?
Nic piękniejszego nie może się przydarzyć! W historii Kościoła, o ile wiem, było to udziałem tylko księdza infułata dr. Edwarda Zachera z Wadowic, a uczniem, który mu dostarczył tyle szczęścia był Karol Wojtyła. To wspaniała karta katolicyzmu w Polsce, historia o wymiarze epickim czy jakby to współcześnie i po amerykańsku ująć: godna Hollywood.
– Zacher to w rzeczy samej postać niezwykła. Jakby nieco w atmosferze żałobnych wspomnień i refleksji pomijana...
Niesłusznie, bo to on uformował Karola Wojtyłę do kapłaństwa. Ksiądz Edward urodził się w 1903 roku, a zmarł po 60 latach służby, niemal od samego początku przebiegającej w Wadowicach, w 1987 roku. Na jego pogrzeb 16 lutego tegoż roku przybyły tysięce ludzi. Liturgię koncelebrował w asyście biskupów kardynał Franciszek Macharski. Specjalne posłanie skierował do zgromadzonych Jan Paweł II. Pisał, że z atmosfery ducha i życia rodzinnej parafii wadowickiej tworzonej przez księdza doktora, zrodziło się Wojtyłowe powołanie kapłańskie. Zaś w Sodalicji Mariańskiej, prowadzonej przez ks. Zachera, pogłębiał miłość do Bogurodzicy i Kościoła i tam „uczył się świadomego i czynnego apostolstwa”. Papież chylił czoło przed inteligencją, sercem i charyzmatem żegnanego kapłana. Podkreślał, iż wspaniale służył Kościołowi w duchu żywej wiary, tak w okresie dynamicznej i porywającej aktywności, jak i cierpieniem ostatnich lat życia. Ojciec Święty pięknie żegnał mistrza swojej młodości.
– Nie ma przesady w eksponowaniu roli księdza Zachera? Czy bez niego nie byłoby księdza Wojtyły?
Skoro sam papież tak twierdził, to nie trzeba tego kwestionować. Ja bym użył porównania, że w rodzinach sportowych często wychowują się sportowi następcy, w lekarskich – lekarze itd. Plebania parafialna Ofiarowania Najświętszej Marii Panny była dla Lolka Wojtyły drugim domem. Bywał tam parę razy dziennie i rozmawiał z ks. Zacherem, przyjacielem ojca, na przeróżne tematy. To ksiądz uczył go religii, ministrantury, a potem wciągnął do parafialnego kółka teatralnego. Wojtyła „wyniósł” kapłaństwo z domu, tak jak Kazimierz Górski „wyniósł” z domu futbol. Oczywiście zmieniały się potem drużyny i stadiony, ale bez Wadowic i trenera-wychowawcy Zachera ta dalsza gra, na mistrzowskim już poziomie, nie byłaby możliwa.
Rozumiem pasję wypowiedzi. Ksiądz jest z tej samej drużyny, od tego samego trenera...
Jestem wadowiczaninem. Tu się urodziłem w 1952 roku. Stąd jest mój ojciec. Moja mama z kolei to repatriantka z okolic Nowogródka. Mieszkaliśmy przy ulicy 1-Maja 47 (obecnie: Lwowska) kilkaset metrów od kamienicy przy Rynku 2 (dziś: Kościelna), gdzie mieszkała rodzina Wojtyłów. Moja biografia była podobna do biografii Lolka Wojtyły: chrzest w tym samym kościele, ta sama podstawówka, ministrantura, ta sama szkoła średnia. Oczywiście ten sam ks. Edward Zacher, za moich czasów, od 1963 roku, już proboszcz, nie tylko katecheta. Nietrudno zgadnąć, że aura kariery duszpasterskiej naszego kolegi-ministranta, wówczas już biskupa krakowskiego unosiła się w Wadowicach. Zresztą przyjeżdżał odprawiać dla nas nabożeństwa majowe i październikowe i mówił nam ministrantom, że jesteśmy jego „następcami”, co szalenie działało na naszą wyobraźnię. Miałem wtedy okazję parokrotnie porozmawiać z księdzem biskupem, a właściwie odpowiedzieć na jego pytania, jak najmądrzej potrafiłem.
Chyba zwróciłem jego uwagę...
– Podobnie, jak on kiedyś uwagę księcia kardynała Adama Sapiehy odwiedzającego Wadowice. Czy to był motyw wybrania, przez księdza, drogi kapłańskiej?
Najważniejsze było zdanie księdza Zachera, który „widział” mnie w stanie duchownym, co oczywiście we mnie dojrzało wcześniej, po bierzmowaniu w 1967 roku. Pamiętam, że czasowo zbiegło się ono z wyniesieniem do godności kardynalskiej arcybiskupa krakowskiego. Rok później uczestniczyłem w rekolekcjach, jakie kardynał Wojtyła miał dla młodzieży. Odbył wtedy specjalne spotkanie z grupą wadowiczan. Byliśmy w siódmym niebie. Pamiętał mnie i zapytał: „A co tam u ministranta?”. Potem o plany. Odparłem, że myślę o kapłaństwie, co od razu pochwalił... Na pograniczu Wadowic i Kleczy Dolnej, na tzw. Kopcu jest Seminarium Księży Palotynów. Tam w 1971 roku trafiłem na tzw. postulat, dwutygodniowy okres zastanowienia przed dokonaniem wyboru. Uzyskałem ostateczne potwierdzenie swego powołania. Nowicjat palotyński odbyłem w Ząbkowicach Śląskich, po czym w Ołtarzewie koło Warszawy sześcioletnie studia w seminarium. Tam w 1978 roku na kapłana wyświęcił mnie, ksiądz arcybiskup Bronisław Dąbrowski, sekretarz Konferencji Episkopatu Polski.
– W Ołtarzewie drogi księdza i kardynała skrzyżowały się kolejny raz...
Dwukrotnie. W seminarium odbywały się konferencje z udziałem kardynałów, co było ogromnym wydarzeniem. Co bardziej rozgarniętych seminarzystów przydzielano do asystowania dostojnikom. Mnie, kardynałowi Karolowi Wojtyle, bo wszyscy wiedzieli, że jesteśmy z jednej parafii. „O, ministrant!” – ucieszył się. Zapytał czy umiem zrobić dobrą kawę. Entuzjastycznie potwierdziłem. Przygotowywałem tę kawę, jakby losy całego świata miały od tego zależeć. Rozmawialiśmy około 20 minut. To jeden z najważniejszych momentów mego życia. Drugie spotkanie było krótsze. To był chyba 1976 rok, zdaje się przed podróżą kardynała do Stanów Zjednoczonych. Stanęła mi ona przed oczami, jak sam przybyłem do Ameryki...
– Dojdziemy do tego. Podobno w wiadomość o wyniesieniu metropolity krakowskiego na tron papieski, ksiądz nie uwierzył...
Rozpoczynałem właśnie posługę wikariusza na pierwszej swojej parafii Św. Karola Boromeusza w Kielcach, pięknej barokowej świątyni malowniczo położonej na wzgórzu. Był między nami brat zakonny Mieczysław Mystkowski. Bardzo zainteresowany życiem Kościoła i funkcjonowaniem Watykanu.Wielce przeżywał konklawe po śmierci Jana Pawła I. Miecio miał ufną naturę i gdy dwie osoby powiedziały mu to samo, skłonny był brać to za prawdę. Płataliśmy mu w związku z tym różne figle. Kiedy więc dopadł mnie on przed kościołem z okrzykiem „Wojtyła został papieżem!”, natychmiast uznałem, że bracia-palotyni zrobili kolejny dowcip bratu Mystkowskiemu. Odpowiedziałem:„Wiem, Mieciu. A ja zostałem biskupem, ale nie mów nikomu...” Odeszedł oburzony. Za chwilę biegłem go przepraszać, bo to samo usłyszałem w radiu. Los spló
tł w czasie mój debiut kapłański z wyniesieniem wadowickiego krajana na szczyt Kościoła. Zachowałem się wtedy jak niewierny Tomasz... Bracia żartowali, że papież powinien się dowiedzieć, jakich ma „udanych” kolegów-ministrantów...
– Dowiedział się?
Tego nie wiem. W czerwcu 1979 roku Jan Paweł II przybył do Wadowic i przed kościołem Ofiarowania Najświętszej Marii Panny witał go ksiądz proboszcz Edward Zacher. Stałem blisko. Papież uścisnął mi dłoń ze słowami: „Powitać ministranta”. Chyba spiekłem raka jak uczniak... Notabene, liturgia na wadowickim Rynku pokazała wtedy całą esencję relacji ks.Edwarda Zachera i jego wielkiego wychowanka. Zebrane tłumy powitały mowę papieską wielkim entuzjazmem. Kiedy jednak ksiądz proboszcz powiedział, że ziemia wadowicka i to miasto, gdzie nawet kamienie krzyczały w latach prześladowania po polsku wydały syna, który zmieni świat, owacja przerosła oklaski jakie otrzymał papież.
Czuło sie niezwykły charyzmat Zachera. W Wadowicach był on pierwszoplanową postacią kościoła i Kościoła przez duże „k”. O ile Karol Wojtyła był papieżem z Wadowic, o tyle Edward Zacher papieżem... Wadowic. To był wielki patriota, wspaniały kapłan, oddany nauczyciel, ale i surowy ojciec. To się czuło na każdym kroku i w każdej chwili.
– Wasze losy przeplatały się także w Ameryce...
W 1980 roku trafiłem na placówkę misyjną do parafii św. Kazimierza w Buffalo, gdzie proboszczował ks. Edward Kazimierczak. Plebania była słynna w całym Buffalo, bowiem mieszkał na niej przez pięć dni w 1976 roku kardynał Karol Wojtyła. Z jego wizytą wiązało się pewne wydarzenie, nagłośnione przez media. Otóż ordynariuszem diecezji był biskup amerykański (nie chcę wymianiać nazwiska), który demonstracyjnie nie wyjechał na lotnisko, by powitać metropolitę krakowskiego, a potem unikał z nim spotkania. Podobno nie lubił Polaków. Kardynałowi Wojtyle to nie przeszkadzało i u Św. Kazimierza czuł się jak w domu.
Kiedy wprowadzałem się na tę samą plebanię i zobaczyłem zdjęcia kardynalskie (a wtedy już papieskie) na ścianach, czułem nie tylko wzruszenie, ale i poczucie, że jakoś nasze drogi się znów przecinają. Stanęło przed oczami spotkanie i kawa w Ołtarzewie. Proboszcz Kazimierczak bardzo się cieszył, że ma wikariusza z tej samej parafii co papież...
– Dzień zmachu na papieża też ksiądz zapamiętał...
Na zawsze. Wraz z księdzem proboszczem Edwardem Kazimierczakiem i wikariuszem Mathew Kopaczem jechaliśmy samochodem z wizytą do innej parafii. Był 13 maja 1981 roku. Wspominałem nabożeństwa majowe w Wadowicach z udziałem biskupa Karola Wojtyły, kiedy radio podało: „W Watykanie zastrzelono papieża Jana Pawła II”. Raziło nas piorunem.
Zatrzymaliśmy się. Zaraz podano: „Papież jest ciężko ranny, w stanie krytycznym”. Zaczęliśmy żarliwie się modlić o ocalenie Ojca Świętego. Natychmiast zawróciliśmy do naszego kościoła. Wierni już się tam zbierali...
– Należy ksiądz do bodaj najbardziej elitarnego klubu na świecie. Wadowickich ministrantów „od księdza Zachera”, którzy są dziś kapłanami. Najdalej na drodze Kościoła zaszedł ministrant Karol Wojtyła. Ksiądz od 28 lat w palotyńskiej misji w Ameryce, Australii, i znów Ameryce. Ilu was jeszcze?
Ktoś wymienił liczbę ośmiu. Nie położyłbym jednak za to głowy. Moim zdaniem jest nas więcej, ale nie więcej niż kilkunastu. Niestety to jest już zbiór zamknięty.
– Czy mógłby ksiądz zdefiniować rolę tego pontyfikatu dla Polski i Polaków?
Cóż ja, prosty palotyn? Od tego są kościelni hierarchowie, uczeni profesorowie, chętni politycy... Najważniejsze co papież nam dał, to nadzieję na inne, bardziej godne i zagodne z nauką chrześcijańską, życie. Zechęcił do walki o wartości. Z tego dokonała się przemiana w Polsce. Jednak ta walka stała się w naszym polskim wydaniu często walką przeciw komuś, a nie o coś. Powoływanie się na naukę papieską używane jest często instrumentalnie, niekiedy obrażając osobę jej autora. Ugrzęźliśmy w potępieńczych swarach, zapomnieli o losie najbiedniejszych, najbardziej potrzebujących. Myślę, że to sprawiało Ojcu Świętemu niemało bólu. Najbliższe miesiące pokażą co tak naprawdę wynieśliśmy z nauczania papieskiego, jak potrafimy być Polakami bez Niego.
Bo, nie ukrywajmy, On często musiał być Polakiem za nas. Jako superarbiter mówił nam co dla Polski dobre, a co nie (np. w ten sposób przesądził losy refernedum akcesyjnego do Unii Europejskiej). W planie religijno-filozoficznym nie jestem optymistą. Osobiście nie spotkałem Polaka, który potrafiłby wymienić trzy spośród czternastu encyklik Jana Pawła II, nie mówiąc o znajmości ich treści, a tym bardziej praktycznej implementacji. Zapewne zawiodło praktyczne upowszechnianie tych dzieł wśród wiernych. Podzielam opinię, że Polacy bardziej pragnęli Ojca Świętego słyszeć niż słuchać. Winię za to jakoś i siebie.
– Da się powiedzieć prosto, dlaczego lud już podczas uroczystości pogrzebowych papieża domagał się „Santo subito? Natychmiastowej świętości?
Jan Paweł II jest w oczach zwykłych ludzi świętym nie dlatego, że czynił spektakularne cuda, ale dlatego, że oni odnajdywali w nim samych siebie i to ich podnosiło i uskrzydlało... Myślę, że ks. Edward Zacher, który skierował go ku kapłaństwu z tego najbardziej byłby dumny...
Czego przejawem jest coraz głośniej wyrażane rozczarowanie, że Ojciec Święty spoczął w Watykanie, a nie w Polsce i nie trafi tu nawet jego serce? Padają postulaty, aby choć beatyfikacja odbyła się w Krakowie. Z czego wynikają, zdaniem księdza?
Z patriotycznego porywu serca, ale też... pychy, a także jakiegoś niezrozumienia sedna tego pontyfikatu. Jego celem był Święty Kościół Powszechny, a nie Polska. Opoką tego Kościoła jest skała, na której wznosi się Bazylika Piotrowa, a nie skała wawelska. Miejsce spoczynku pasterza, który przemierzył świat w niesieniu prawdy, że początkiem i końcem wszystkiego jest człowiek, a Jezus jego odkupicielem („Redemptor Hominis”), musi być serce Kościoła, a nie Kraków czy Wadowice (jakkolwiek to miejsce nie byłoby mi bliskie). Gdyby żył ksiądz Zacher powiedziałby to samo, tle że mocniej. Również Ojciec Święty Benedykt XVI wyraźnie powiedział parę dni temu, że jeszcza tak nie było, żeby papieża beatyfikować poza Watykanem.
– Jak Amerykanie postrzegają postać i dzieło papieskie?
Amerykanie już spontanicznie orzekli, że Jan Paweł II był największym papieżem w historii i nazywają go Janem Pawłem Wielkim. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że zaledwie ok. 22 procent mieszkańców USA jest katolikami, to niewątpliwie jest to miarą uznania dla pontyfikatu papieża-Polaka. Jak to się przekłada na akceptację konkretnych poglądów i wartości, ocenić trudniej. Na pewno wielu Amerykanów podziwia postać papieża, choć nie akceptuje jego nauki w przedmiocie poszanowania życia (kwestia aborcji, eutanazji, kary śmierci), planowania rodziny (antykoncepcja) czy partnerstwa (homoseksualizm). Zapewne Amerykanie uważają Ronalda Reagana za pierwszoplanową postać w obaleniu komunizmu, co ich wyraźnie różni od nas. Najbardziej cenią chyba otwartość, wyrazistość i komunikatywność Ojca Świętego. Są przekonani, że był po prostu dobrym człowiekiem najpierw, a dopiero później przywódcą wielkiej religii. To obraz ukształtowany przede wszystkim przez media.
– Kim był dla świata?
W najlepszym i sięgającym sedna duszpasterstwa rozumieniu tego słowa – proboszczem. Poprzez bezprzykładne otwarcie bram Stolicy Piotrowej na świat i odważne wyjście w ten świat pokazał, że chce być w tym świecie jako świadomy uczestnik jego rzeczywistości, z całym dobrem i wszystkim złem. Najpiękniej realizował ideę K
ościoła powszechnego, otwartego i uczestniczącego.
Jako ten dobry proboszcz strał się poznać wszystkich parafian, nieść im dobrą nowinę i pocieszenie, wskazywać dobro i nazywać zło. Co nie do przecenienia, widział poza swoją parafią inny świat. Ekumenicznie otwierał ramiona nie tylko na innych chrześcijan, ale też muzułmanów, żydów, buddystów i wszystkich innych. Swemu otwarciu nie wahał się dać świadectwa na piśmie w encyklice „Ut unum sint”(„Aby byli jedno”) pierwszej w historii Kościoła poświęconej ekumenizmowi.
– Rozumiem, że z takiego proboszcza proboszcz Zacher byłby dumny...
Jest dumny w niebie. Podejrzewam nawet, że to Zacher wraz ze Świętym Piotrem otwierał Janowi Pawłowi II (który spędził na ziemskiej wędrówce tyle lat, ile jego wadowicki mistrz) wrota wieczności. Dokonując z Wadowic w Niebo wzięcia.
– Zacher zapewne może być dumny także z księdza. Przed kościołem Św. Franciszki de Chantal odsłonięto dwa miesiące po śmierci Jana Pawła II jego pierwszy pomnik na świecie dłuta krakowskiego artysty Władysława Dudka. Zwraca uwagę swym pięknem, czego o większości pomników papieża-Polaka nie da się niestety powiedzieć.
Miał go odsłaniać najbliższy papieżowi człowiek, arcybiskup Stanisław Dziwiesz, miał nawet rezerwację biletu, lecz na przeszkodzie stanęło wyniesienie go na metropolitę krakowskiego. Godnie zastępował go ksiądz biskup profesor Tadeusz Pieronek. Było to wydarzenie w Nowym Jorku doniosłe. Codziennie patrząc na monumentalną postać przed naszą świątynią, nachodzi mnie nieskromna myśl, że ministranci „od Zachera” pozostają i trzymają się razem.
– Może po tym stwierdzeniu wróćmy do motywu, od którego rozpoczęliśmy. Co właściwie wydarzyło się 2 kwietnia 2005 roku?
O godzinie 14:00 czasu nowojorskiego przyszedł do mnie na plebanię znajomy dziennikarz, który dowiedział się, że Ojciec Święty i ja jesteśmy ministrantami „od Zachera”. Rozmawialiśmy. Mieliśmy w pamięci dzień poprzedni, gdy z Watykanu nadchodziły dramatyczne wieści o stanie zdrowia papieża. O 15:00 po południu w kościele miałem chrzcić syna Jacka i Agnieszki Karawajów, z Kolbuszowej na Podkarpaciu i Suchowoli na Podlasiu, typowych regionów emigracyjnych. Przyszli około kwadransa wcześniej, co widząc wyszedłem, by udzielić im i rodzicom chrzestnym instrukcji. Dziennikarz zapytał, czy może zrobić zdjęcia, by utrwalić sakrament. Nie było obiekcji. Namaściłem czoło chłopca i miałem zadać sakramentalne pytanie poprzedzające chrzest wodą, jakie wybrali dziecku imiona. Wtedy po raz pierwszy „strzelił” flesz aparatu. Tuż potem zadzwonił telefon komórkowy reportera. Wszyscy dowiedzieliśmy się o śmierci Ojca Świętego. Powiedziałem, że odszedł jak Chrystus o trzeciej godzinie. Wszyscy byli poruszeni, jednak chrzest trzeba było kontynuować. Zapytałem o imiona, jakie rodzice chcą nadać synowi i wtedy padło: „Jan Karol”.
Przyznam, że zrobiło to na mnie silne wrażenie. Myślę, że tę chwilę zapamiętają wszyscy obecni. Dźwięk w tym momencie imienia danego na chrzście Ojcu Świętemu i jego imienia pontyfikalnego był czymś dojmująco niezwykłym. Karawajowie mówili, że to nie była decyzja chwili, że z tymi imionami już przyszli, a przy ich wyborze myśleli o papieżu. O tym, że jestem z Wadowic i byłem ministrantem w tym samym kościele co Karol Wojtyła, nie wiedzieli.
– Nie mogę nie zapytać o interpretację. Czy ksiądz jakąś posiada?
Najprościej byłoby – i tak sugerowały nowojorskie media, które się do mnie zbiegły, gdy się dowiedziały – powiedzieć, że to jakaś nadprzyrodzona koincydencja. Że być może otrzymałem w godzinie przejścia Jana Pawła II do nowego życia jakiś przekaz lub że to może być przekaz dla małego Jana Karola. Zaś dziennikarz też nie znalazł się przy tym przypadkowo, a po to, aby dać świadectwo temu, co zobaczył, opisać to. Ja jednak wolę się nie domyślać ani treści, ani sensu, ani nawet utrzymywać w świadomości myśli, że to był jakiś z n a k. Powiedzmy, ostatnie skrzyżowanie naszych – wychodzących z Wadowic – dróg.
Zresztą... dlaczego sam nie podejmje pan wysiłku interpretacji? Przecież to pan był tym dziennikarzem, który towarzyszył zdarzeniu...
Rozmawiał:
Waldemar Piasecki, Nowy Jork
Potrzeba zwykłej świętości - – z księdzem Antonim Zemułą, palotynem, wikariuszem nowojorskiej parafii św. Franciszki de Chantal, papieskim kolegą-ministrantem rozmawia Waldemar Piasecki
- 04/08/2008 11:55 PM
Reklama








