Polski sierpień obfituje w uroczystości rocznicowe, zarówno kościelne jak i wojskowe.
Niewielu już zostało tych, co szli do wolnej Polski różnymi drogami. Coraz mniej ich na rocznicowych uroczystościach, coraz więcej na wiecznej warcie. Rozsiani po świecie wciąż wspominają i rozważają i tęsknią. Ich opowieści są często „Arką Przymierza między dawnymi a nowymi laty”. Prośba starego żołnierza Przywieź mi czerwony mak z Monte Cassino Póki jeszcze serce moje o nim śni... Zanim tam i tu majowe dni przeminą I rozwieją się wspomnienia tamtych dni. Monte Cassino to górskie skupisko we Włoszech, skalny i stromy masyw wyłaniający się z doliny Rapido i rzeki Liri, dając różnice wysokości względnej ponad 500m, a w najwyższym punkcie – Monte Cairo 1669 m. Masyw ten ma rozmiary 4 – 6 km szerokości i około 8 km długości. Tędy prowadziła jedyna możliwa droga z południa na Rzym. Tą drogą, otwartą niemałym wysiłkiem Polaków, podążyły oddziały amerykańskie do wiecznego miasta. W czasie drugiej wojny światowej Monte Cassino stanowiło wysunięty bastion w niemieckiej pozycji obronnej, tzw. linię Gustawa. Niemcy należycie wykorzystali naturalne walory obronne terenu i najnowszymi środkami techniki wojennej i doświadczeniem niebywale spotęgowali jego obronność. Podstawą obrony był wspaniały system ogniowy wszystkich broni strzelających pociskami stromotorowymi i płaskotorowymi oraz wielka elastyczność pozwalająca skupić ogień w dowolnym miejscu. W głębi pozycji niemieckich ten umocniony masyw u stóp Monte Cairo łączył się z drugą ryglową linią obronną zwaną linią Hitlera lub Sengera. Zawiasem łączącym obie linie było miasteczko Piedimonte. Zbudowane całkowicie z kamienia panuje niepodzielnie nad biegnącą niemal u jego stóp doliną rzeki Liri i główną drogą tej doliny Via Caselina. Niemcy zamienili Piedimonte w twierdzę, umacniając każdy budynek i budując dodatkowe betonowe schrony dla dział i karabinów maszynowych. Nazywali Monte Cassino słupami bramy do Rzymu. Załogę jego obrońców stanowiły doborowe oddziały wojska. Byli to prawie w 100% ochotnicy dobrani pod względem fizycznym i moralnym i doskonale wyszkoleni. Wszystko to dawało podstawy, aby nazwać to miejsce niemożliwym do zdobycia. Przekonano się o tym, gdy w 1944 roku oddziały brytyjskie, amerykańskie, francuskie, hinduskie, nowozelandzkie uporczywie atakowały wzgórza Monte Cassino. Niestety bez powodzenia. W kwietniu tegoż roku dowództwo sprzymierzonych poprosiło II Korpus Polski pod dowództwem gen. Władysława Andersa o wsparcie w walkach. Wydawało się to zadanie nie do wykonania. Przygotowania do bitwy rozpoczęły się 4 kwietnia. Generał Anders dokonał rozpoznania z samolotu całego węzła. Potem nastąpiło studiowanie map zdjęć lotniczych i odkrywanie terenu, które musiało odbywać się tylko nocą i polegało bardzo często na znalezieniu drogi lub kawałka gruntu pod skałą, w którym można było wykopać dołek i zamaskować swoją pozycję. Trzeba było przewieźć, przenieść i ukryć w terenie na całej głębokości obszaru Korpusu wielkie ilości amunicji, żywności, wody i wszelkiego sprzętu potrzebnego do życia i walki. Dowóz zaopatrzenia był ogromnie utrudniony, gdyż w strefie przyfrontowej były tyko dwie drogi górskie, ledwie przystosowane do ruchu i pod okiem i obstrzałem nieprzyjaciela. Zaopatrzenie dla przedniej strefy walk, początkowo było przewożone samochodami, potem przeładowywane na lżejsze pojazdy mechaniczne, potem na muły i w końcu żołnierze na najtrudniejszych górskich odcinkach, z wielkim wysiłkiem, przenosili wszystko na własnych plecach. Wszystko trzeba było robić jedynie w nocy i bez użycia jakiegokolwiek światła. Aby przedłużyć noc i zaciemnić światło księżyca zadymiano całą dolinę rzeki Rapido. Pierwszy atak polskiego II Korpusu zaczął się 11 maja o godzinie 23:00. Generał Anders tak wspomina tę bitwę: ”Ciemności całkowite nocy i dymu. Na kilka kroków nic nie widać. Nawet żołnierze tej samej drużyny w pochodzie lub w próbie pochodu naprzód, padając w ogniu i zrywając się znowu, po wybuchach bliskich lub pośród nich, tracą łączność, z biedą odnajdują się, nie doliczają się swego stanu. Od samego początku padają zabici lub ranni, dowódcy baonów, kompanii, plutonów, a dowództwo kolejno obejmują zastępcy i zastępcy zastępców. Niewątpliwie i ta bitwa tworzy całość, lecz tej całości nikt nie widzi. A w tych osobliwych warunkach każdy widzi jeszcze mniej niż zazwyczaj nawet w walkach dzisiejszych, gdyż nie przebija wzrokiem nawet najbliższej ciemności, która jest jego główną, jakże jednak niepewną, osłoną. Na tę jednak nieuchwytną całość ogólną składa się mnogość przeżyć oddziałów, pododdziałów, ba – nawet ludzi, już po prostu nie jednostek wojskowych, lecz ludzkich. Jest to rój drobnych epopei. Niektóre z nich nagle ucięte śmiercią na miejscu w biegu naprzód lub w przypadnięciu do ziemi w wybuchu, zabrała z sobą tajemnica grobu. Niektóre, wstrząsające wrażeniami już nie z godziny na godzinę, ale z minuty na minutę, stały się strzępami wspomnień tej bitwy w tysiącach serc żołnierskich. Z nich wyłania się dopiero epopeja całości. Ten pochód na wzgórze 593, na Gardziel i na Widmo, to jedno pasmo woli, męstwa, wysiłku i ofiary, którym razem dano miano bohaterstwa. Los każdego żołnierza to jeden epizod tej epopei bohaterstwa, tym cenniejszej, że już niewielu dopisze do niej swoje kartki”. Oto jedna z tych kartek zapisana w pamięci uczestnika bitwy, majora w stanie spoczynku II Brygady Karpackiej, Leonarda Jędrzejczaka. ”Gdy II wojna światowa się rozpoczęła, miałem 17 lat i wracałem z obozu przysposobienia wojskowego. Zamiast do domu, do Bydgoszczy, podążyłem za wojskiem. Potem przez obozy internowania na Węgrzech dotarłem do Francji, a gdy Ona, nasza ostatnia nadzieja, padła, podążyliśmy na Bliski Wschód, aby wspierać armię brytyjską, która jako jedyna nie skapitulowała. Po wyczerpujących walkach na froncie afrykańskim, po bitwie o Tobruk, pod koniec 1943 roku wraz z II Korpusem Polskim znalazłem się we Włoszech. Byłem jednym z trzystu radiotelegrafistów podzielonych na małe, 3-4 osobowe grupy. Zadaniem naszej maleńkiej grupy (4 żołnierzy) było utrzymanie łączności między plutonem (około 60 żołnierzy) a dowództwem. Łączność radiowa była pewniejsza, bo bezprzewodowa. Telefoniści często nie mieli możliwości zakopania kabli w skalistym gruncie. Radiostacje były ciężkie. Każdy z nas wnosił po dwie, i jeszcze do nich baterie. Do tego ekwipunek osobisty, razem około czterdziestu kilogramów. Był to ogromny wysiłek fizyczny. Przygotowania zaczęły się już 4 maja, gdy mieliśmy zmienić zmęczonych i bez powodzenia walczących żołnierzy brytyjskich. Wspinaliśmy się nocą, a dnie spędzaliśmy w okopach. Dziwne to były okopy. Trzeba było znaleźć jakiś kąt pod skałą, wygrzebać dziurę, na ile to było możliwe, do specjalnych worków, może podobnych do tych, jakich dziś używa się do układania wałów przeciwpowodziowych, nakłaść kamieni i zrobić sobie z tego kryjówkę i stanowisko strzelnicze. Gdy była cisza, staraliśmy się posłuchać jakiegoś programu radiowego. Radiostacja Wanda namawiała nas do zaprzestania walki, obiecywała różne rzeczy. Klęliśmy i wyłączaliśmy szczekaczkę, ale pozostawała nuda, bo trzeba było siedzieć w tym skleconym okopie albo w jakimś bunkrze. Niemcy całe dnie patrolowali teren i systematycznie go ostrzeliwali. Kto tylko wystawił głowę z okopu, padał łupem strzelca wyborowego albo trafiał go odłamek szrapnela. Wreszcie nadszedł 11 maj godzina 23:00. Był mój czas odpoczynku. Spałem. Obudził mnie wielki huk. Zaczynało się przygotowanie artyleryjskie. Przeszło 2000 dział waliło ze wszystkich stron. Nie wiadomo było, który pocisk może nas trafić, wroga czy swój. Było jasno jak w dzień. Gazetę można było czytać. Wszystko się trzęsło, kamienie leciały ze wszystkich stron. Trwało to ze trzy godziny. Lufy dział były gorące. Artylerzyści chłodzili je maczając jutowe worki w wodzie zgromadzonej do picia. Radiostacje cały czas nadawały zaszyfrowane komunikaty. O 2 w nocy poszedł szturm. Bitwa była o każdą piędź skały, prawie na bagnety. Zginęło dużo oficerów i kadry dowódczej. Po całodziennych walkach wycofaliśmy się na pozycje wyjściowe. Ja musiałem pilnować radiostacji, bo kilku kolegów zginęło albo było rannych, ale widziałem oddziały sanitarne zbierające poległych. Niektóre ciała były rozerwane na strzępy i nie można było ustalić tożsamości. Takich zaliczano do zaginionych. W następnych dniach też nie próżnowano. Wiedzieliśmy, że będzie kolejne natarcie. Byliśmy głodni, spragnieni i nie zdejmowaliśmy mundurów już kilka dni. Z radiostacją musiałem przemieszczać się w różne miejsca. Raz siedziałem w schronie w Domku Doktora i zobaczyłem dziwną scenę. Wydawało mi się, że belka zaczyna się ruszać. Pomyślałem, że mam halucynacje, a co najmniej przewidzenia. Zamknąłem na chwilę oczy, ale zjawisko nie znikło. Od czasu do czasu, co jakby pacnęło o ziemię. Zaświeciłem na moment latarkę i ku mojemu przerażeniu belka była oblepiona szczurami. Niektóre z nich były tak upasione, że nie mogły utrzymać się i spadały. Wyniosłem się ze schronu, żeby mnie żywcem nie zjadły. Do mojego wyposażenia należała też torba z materiałami sanitarnymi. Z bandaży robiliśmy maseczki ochronne na twarz, a między bandaże wkładaliśmy płatki maków, które kwitły na wzgórzach. W ten sposób mogliśmy przezwyciężyć fetor rozkładających się ciał poległych żołnierzy i zabitych mułów. Smród stawał się drugim wrogiem. Nie można było jeść, a torsje ten smród potęgowały. Wiedzieliśmy, że będzie następny szturm i baliśmy się bardzo. Mieliśmy po dwadzieścia kilka lat i bardzo chciało nam się żyć. Czasem widzieliśmy gołym okiem, jak Niemcy idą z menażkami po śniadanie. Słyszeliśmy, jak się kłócili i przypuszczaliśmy, że też są zmęczeni. Czasem czułem tę bitwę jak ring, na którym ten wygra, kto jeszcze przetrzyma jeden cios. Siedemnastego poszedł następny szturm. Wielokrotnie obserwowałem z bunkra gruzy zbombardowanego Klasztoru Benedyktynów. Widziałem wystający fragment muru, zza którego zawsze walił karabin maszynowy albo jakieś działo ukryte w bunkrze. Cały czas nadawałem szyfrowane meldunki. Nad ranem strzały jakby ucichły. Patrzyłem na ruiny klasztoru i zobaczyłem na tym złamanym rogu najpierw proporczyk 12 pułku, potem była polska flaga, a za godzinę trochę niżej zawisła brytyjska flaga. Niemcy opuścili klasztor, zostali tylko ranni i zabici. Nie był to jednak koniec walk, ale my po ośmiu dniach szliśmy na odpoczynek. Wszyscy nam gratulowali, wznosili okrzyki, ale ja tego nie słyszałem. Myślałem tylko, żeby położyć się spać. Refleksje przyszły później. Twierdza niemiecka padła, droga do Rzymu była otwarta. 4 czerwca oddziały sprzymierzonych wkraczały do najstarszej stolicy Europy. Defilowali w Wiecznym Mieście bez nas. My, Polacy, po ciężkiej bitwie chowaliśmy poległych. Wszyscy znaleźli wieczny odpoczynek na cmentarzu u stóp wzgórza 593, o które stoczyli najcięższą bitwę. 1072 mogiły żołnierskie ozdobiono białymi krzyżami. Wróciliśmy na miejsce bitwy po trzech tygodniach. Maki wciąż jeszcze kwitły i jeszcze czuło się mdlący zapach krwi. Każdy z nas pomyślał w duchu: Jeszcze żyję. Następny raz byłem na Monte Cassino z żoną w 1984 roku. Wtedy cieszyliśmy się z wizyty u Naszego Papieża, Jana Pawła II. Z nim, jak dwadzieścia lat wcześniej z Andersem, wiązaliśmy nasze nadzieje, nie na powrót do Polski, bo każdy już jakoś ułożył swoje życie na emigracji, ale na wolność Polski”. Cmentarz zaprojektowali architekci Edward Hryniewicz i Jerzy Skolimowski. U wejścia znajduje się pomnik, na którym wyryto napis: ”Za waszą wolność i naszą my, żołnierze polscy, oddali my Bogu ducha, ziemi włoskiej ciało a serce Polsce”. W 1970 roku obok swoich żołnierzy spoczął dowódca generał Władysław Anders. Na Monte Cassino zostali dowódcy, przyjaciele, kawałek życia i kawałek serca Leonarda Jędrzejczaka. To było dawno temu, Odległy czasu szmat. Uwierzyć wprost nie sposób. Że to sześćdziesiąt lat. Sześćdziesiąt lat nadziei I niespełnionych snów.. I maj, już sześćdziesiąty Za oknem kwitnie znów.. Są tacy, którzy proszą O ten czy inny kwiat. O gałąź bzu z Warszawy Lub o szarotkę z Tatr. O białą kiść jaśminu, Kwitnącą tu lub tam, A ja do ciebie synu Tę jedną prośbę mam. Przywieź mi czerwony mak z Monte Cassino Póki jeszcze moje serce o tym śni.. Zanim tam i tu majowe dni przeminą, I rozwieją się wspomnienia dawnych dni. Coraz szybciej mknie godzina za godziną Coraz mniej zostawia złudzeń mknący czas Przywieź mi czerwony mak z Monte Cassino, Niech po latach go zobaczę jeszcze raz. Opracowała: Katarzyna Murawska Milwaukee Stany Zjednoczone








