Dziesiątki tysięcy Izraelczyków już czwarty tydzień z rzędu wyszły na ulice miast, by zaprotestować przeciw wysokim kosztom utrzymania.
Masowe demonstracje stały się tego lata weekendowym rytuałem. Świadczą o poważnym kryzysie krajowym.
Na początku sierpnia odbyła się jedna z największych demonstracji w historii Izraela. 260 tysięcy ludzi wyszło na ulice Tel Awiwu. W ubiegłym tygodniu protesty odbyły się w wielu mniejszych i uboższych okręgach, od Nahriya na północy w pobliżu granicy z Libanem, po miasto portowe Eilat na najbardziej wysuniętym na południe skrawku Izraela.
Demonstranci walili w bębny, powiewali flagami i domagali się "sprawiedliwości społecznej". Żądano obniżki opłat za mieszkania, żywność, benzynę i edukację. Wskazywano na rosnącą przepaść między bogatymi i biednymi oraz zubożenie średniej klasy.
Po raz pierwszy protesty odbyły się również w kilku arabskich miasteczkach.
Premier Banjamin Netanjahu zrozumiał, że demonstracjom nie będzie końca, dopóki rząd nie zareaguje na żądania obywateli. W tym celu zwołał specjalny komitet.
Organizatorzy demonstracji odrzucili wszystkie reformy zaproponowane przez rząd i wezwali do marszu miliona w całym kraju w dniu 3 września.
Izrael wyszedł z globalnego kryzysu praktycznie bez skazy. Gospodarka notuje szybki rozwój, a bezrobocie jest na najniższym poziomie od kilkudziesięciu lat.
Wraz ze wzrostem ekonomicznej siły Izraela doszło do dramatycznego wzrostu ubogich. Bogactwo skoncentrowało się w rękach małej grupy finansowej elity. Najbardziej ucierpiała średnia klasa z powodu wysokich podatków i poborów rosnących nieproporcjonalnie wolno do gwałtownego skoku cen.
(HP-eg)








