Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 20 grudnia 2025 18:35
Reklama KD Market

Parlament nierozwiązany

(Korespondencja własna "Dziennika Związkowego")
Warszawa  Najlapidarniej można by rzec: prezydent Lech Kaczyński zdecydował, że nie skróci kadencji parlamentu i o swojej decyzji poinformował w telewizyjnym wystąpieniu w ub. poniedziałek. Wszystko to jest zgodne z prawdą, ale nie oddaje ani dramatyzmu politycznego, ani misternej, rozgrywanej w szczególnych okolicznościach taktyki psychologicznej, ani też strategicznych celów, które takie podejście usprawiedliwiają.


Tegoż dnia do kilku ważniejszych redakcji trafił "kontrolowany", jak się później okazało, przeciek, jakoby prezydent RP skłaniał się do rozwiązania parlamentu. Powołując się na źródła zbliżone do kierownictwa rządzącej partii Prawo i Sprawiedliwość, Polska Agencja Prasowa poinformowała, że prezydent Lech Kaczyński jest bliski podjęcia decyzji o rozwiązaniu parlamentu. Informacja ta zelektryzowała polskie koła polityczne i wkrótce tylko o tym huczało w mediach. Napięcie spotęgował fakt, że rzecznik prezydenta min.

Maciej łopiński poinformował, iż prezydent Kaczyński zamierza wygłosić orędzie do narodu tegoż dnia o godzinie 8 wieczorem po głównym wydaniu "Wiadomości". Odmówił podawania szczegółów, a na pytanie, czy prezydent rozwiąże parlament, minister odpowiedział jedynie: "Poczekamy, zobaczymy!"
Od godziny 8 w poniedziałek za cztery godziny, bo o północy, miał minąć termin decyzji prezydenckiej w sprawie ewentualnego rozwiązania Sejmu z powodu nieprzekazania prezydentowi ustawy budżetowej. Zgodnie z Konstytucją RP, prezydent zarządza nowe wybory do parlamentu w dzień wolny od pracy, przypadający nie wcześniej niż w dwa miesiące i nie później niż w trzy miesiące od dnia, w którym prezydent ogłasza rozwiązanie Sejmu i Senatu.

Przeciek wywołał niemal histeryczną reakcję, ponieważ był wielką niespodzianką. Dość powszechnie uważano, że wcześniejszym wyborom zapobiegł zawarty w ub. tygodniu przez PiS, Samoobronę i Ligę Polskich Rodzin tzw. "pakt stabilizacyjny". Ponieważ w wyniku nowych wyborów jedna lub obie te partie prawdopodobnie znalazłyby się poza parlamentem nie przekroczywszy 5procentowego progu poparcia, zobowiązały się, zatem poprzeć w Sejmie ok. 140 przygotowanych przez rząd projektów ustaw oraz powstrzymać się od stawiania wniosków o odwołanie ministrów czy marszałków Sejmu. Dzięki temu mniejszościowy jak dotąd rząd Kazimierza Marcinkiewicza miałby w Sejmie stabilną większość niezbędną do realizacji swego programu. Ale w ścisłym kierownictwie PiS poparcie dla takiego paktu z Samoobroną i LPR nie było jednogłośne: koncepcję poparło 11 członków władz stronnictwa, a sprzeciw zgłosiło aż ośmiu.

Radość rządu z zawarcia tego paktu była jednak przedwczesna. Jak tylko minęła groźba wcześniejszych wyborów, obie te dwie małe partie o dużych ambicjach politycznych zaczęły wysuwać nowe żądania. Lider Roman Giertych chciał, aby jego LPR przejęła władzę nad Polską Agencją Prasową, a Andrzej Lepper naciskał na jak najszybsze skierowanie do Sejmu ustawy o minimum socjalnym, co rozwaliłoby i tak już napięty do granic bólu budżet. Ale chyba czarę goryczy przepełniły zapowiedzi poparcia przez LPR i Samoobronę poprawek do budżetu, jakie zamierza zgłosić arcywrogo nastawiona do rządu Platforma Obywatelska. W tej sytuacji bracia Kaczyńscy nie mogli wymyślić nic lepszego.

Rozpętana przez przeciek histeria wywarła duży nacisk na Giertycha i Leppera, by nie powiedzieć, że przyparła ich do muru. Zaczęły krążyć różne spekulacje i opinie jak ta, że między braćmi Kaczyńskimi wystąpiła różnica zdań i Lech od początku nie wierzył w sukces paktu stabilizacyjnego. Inni zwracali uwagę na wynik jednego z ostatnich sondaży, który PiS dawał 15procentową przewagę nad Platformą. Oznaczało to, że dzięki nowym wyborom PiS może poprawić swój stan posiadania i rządzić po zwycięstwie wyborczym samodzielnie. Jeden informator z kręgu PiS wyraził pogląd, że po wizycie w USA i rozmowach z przywódcami Polonii prezydent Kaczyński mógł się utwierdzić w przekonaniu, że układ z Samoobroną i LPR może szkodzić wizerunkowi Polski za granicą.
W tej sytuacji nietrudno było namówić Leppera i Giertycha na spotkanie ostatniej szansy z Jarosławem Kaczyńskim w siedzibie Samoobrony. Tam też na dwie godziny przed oczekiwanym wystąpieniem telewizyjnym prezydenta podpisano aneks do paktu stabilizacyjnego, który zabrania popierania w Sejmie jakiegokolwiek projektu nie uzgodnionego z całą trójką sygnatariuszy paktu.

Do Pałacu Prezydenckiego udali się z zamiarem odwiedzenia prezydenta od rozwiązania parlamentu marszałkowie Sejmu i Senatu. Sam Jarosław Kaczyński następnie powiedział dziennikarzom, że będzie próbował namówić brata, aby się od tego kroku powstrzymał. Zbliżała się oczekiwana godzina 8. Od wielu godzin pod Pałacem ustawiały się wozy transmisyjne telewizji, rosła liczba dziennikarzy, fotoreporterów i kamerzystów, aż tu nagle podano do wiadomości, że wystąpienie przesunięte zostało do godziny 9.10. Wszystko to służyło do budowania dramaturgii i potęgowania napięcia.

"Wybory wrześniowe 2005 roku wykazały, że społeczeństwo chce zmian. Większość Polaków oczekiwała koalicji między zwycięskim PiSem a niewiele słabszą Platformą Obywatelską. Do koalicji tej, jak wiemy, nie doszło. To, że Polską rządzi dzisiaj rząd mniejszościowy, obciąża tę partię, która do rządu wejść nie chciała. (...) W tej sytuacji podjąłem rozmowy z liderami wszystkich ugrupowań politycznych, przy czym z liderami Platformy Obywatelskiej spotykałem się trzykrotnie. Preferowana przez Polaków koalicja i tym razem okazała się niemożliwa. W tej sytuacji zawarty został tzw. pakt stabilizacyjny gwarantujący rządowi większość. W warunkach, gdy pakt taki został zawarty, nie widzę przesłanek do skrócenia kadencji parlamentu. Pozytywnie oceniam sto dni działań rządu PiSu. Jestem przekonany, że gdy będzie miał on stabilną większość, będzie działał jeszcze lepiej, jeszcze szybciej, jeszcze skuteczniej"  powiedział w krótkim, bo niespełna 5minutowym, przemówieniu.

Starannie zrealizowany scenariusz, mający na celu zdyscyplinowanie krnąbrnych sojuszników parlamentarnych, nieprzychylna PiSowi prasa określiła jak "nędzny teatr polityczny", "szachy polityczne braci Kaczyńskich" i "straszenie Polaków". Lider PO Jan Rokita, główny antagonista braci Kaczyńskich, był wściekły: "To, co panowie dziś zrobiliście, w porównaniu do celu, który chcieliście osiągnąć, było niewłaściwe i niszczące dla normalnego ładu demokratycznego". Przywódca postkomunistów Wojciech Olejniczak zapowiedział, że Lepper i tak prędzej czy później wykręci Kaczyńskim numer.
Intryga, spisek, blef, fortel, podstęp, gra, reżyserka  wszystkie te pojęcia pasują jak ulał do tego, co w mijającym tygodniu miało miejsce w Warszawie. Czy świadczy to o nikczemnych skłonnościach ich autorów, czy też o dobrym wyczuciu chwili i umiejętnym doborze najskuteczniejszych taktyk w skądinąd beznadziejnej sytuacji?

Zdaniem socjologa Andrzeja Zybertowicza z toruńskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, bracia Kaczyńscy "ufundowali nam wielogodzinny thriller polityczny z happy endem. Nauczyli się dobrze grać według zasad III RP i dobrze wiedzą, że w polityce trzeba działać na kilku poziomach: jest poziom komunikowania się z opinią publiczną i poziom komunikowania się z półkoalicjantami z LPR i Samoobrony. Ten ostatni komunikat brzmiał: zobaczymy, jak bardzo zależy wam, aby zostać w grze".

Należy zadać sobie pytanie: co by było, gdyby taki scenariusz nie został rozegrany. W Sejmie dochodziłoby do kolejnych awantur. Wzajemne obrzucanie się błotem z mównicy sejmowej jak i przed kamerami telewizji zastąpiłoby skuteczne uchwalanie prawa. Przy każdym głosowaniu trwałyby niekończące się próby wyżebrania potrzebnych głosów od partii opozycyjnych, obóz rządzący nadal zajmowałby się więc przede wszystkim samym mechanizmem rządzenia i ustawodawstwa zamiast rozwiązywać konkretne problemy. Głośno lansowana IV Rzeczpospolita, kraj uczciwy, przyjazny i solidarny, pozostałaby w sferze marzeń. Realną opcją nie są nowe wybory, bo w społeczeństwie tak zdegustowanym bezustanną szarpaniną polityczną i czwartymi w ciągu pół roku wyborami mogłoby pójść głosować tylko ok. 25% wyborców.

Z uwagi na nieprzewidywalność niektórych polityków opozycyjnych, nie należy unikać pytania: skoro prezydent nie ma już konstytucyjnej możliwości rozwiązania Sejmu, co będzie, jeśli członkowie paktu stabilizacyjnego mimo wszystko zaczną tworzyć kłopoty? Można doprowadzić do nowych wyborów jeszcze w inny sposób. Wystarczy, że rząd poda się do dymisji. Sejm mógłby wówczas zaproponować inny gabinet, ale bez poparcia posłów PiS taki wniosek nie przejdzie.
     Robert Strybel


 

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama