Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
czwartek, 5 czerwca 2025 07:35
Reklama KD Market

Graniczny blues

Wracałem ostatnio z Europy do USA i piąty terminal lotniska O’Hare jak zwykle powitał mnie teoretycznie kontrolowanym chaosem oraz długimi kolejkami. Końcowym etapem ponownego wjazdu do Ameryki jest stanięcie oko w oko z oficerem CBP (Customs and Border Protection). W moim przypadku był to niezwykle gburowaty facet latynoskiego pochodzenia, który przez pewien czas wertował mój paszport, chwilami mrucząc coś do siebie po nosem, a następnie burknął do mnie: „Ty ciągle do tej Polski i Anglii jeździsz”. Nie było to ani pytanie, ani głęboka, urzędnicza refleksja, a jedynie pewnego rodzaju zaczepka, której celem było być może sprowokowanie mnie do reakcji.
Reklama
Graniczny blues

Autor: Adobe Stock

Zaczepkę ową całkowicie zignorowałem, nie odzywając się ani słowem, mimo że przez chwilę rozważałem takie niebezpieczne wypowiedzi jak „A co ci, baranie, do tego, gdzie ja jeżdżę?” albo „Weź się, człowieku, odwal”. Moje milczenie jest w obecnie panującej sytuacji jedynym słusznym rozwiązaniem, o czym niektórzy niestety nie pamiętają. Kilku Australijczyków podróżujących do Stanów Zjednoczonych doniosło ostatnio, iż ciecie z CBP zażądali na granicy wglądu w ich urządzenia elektroniczne, a szczególnie w telefony komórkowe.

ReklamaUbezpieczenie zdrowotne dla seniorów Medicare

Francuskiemu naukowcowi odmówiono niedawno wjazdu do Stanów Zjednoczonych z chwilą, gdy urzędnicy imigracyjni znaleźli w jego telefonie wiadomości krytykujące Donalda Trumpa. Według wielu innych doniesień obywatele Niemiec i Wielkiej Brytanii również napotkali problemy na lotniskach w USA, przy czym niektórzy z nich wylądowali w „hotelach” agencji ICE na kilka tygodni, mimo że posiadali w paszportach ważne wizy.

W związku z tym powstaje pytanie: co może, a czego nie może „imigracja”? Niestety odpowiedź, jeśli chodzi o urządzenia elektroniczne, jest prosta i niekorzystna dla zwykłych ludzi. Rząd federalny USA ma prawo przeszukać telefony, tablety lub laptopy przy wjeździe do kraju, a stwierdzenie, że ktoś nie wyraża na to zgody, prawdopodobnie nie zmieni sytuacji, a niemal na pewno ją pogorszy. Co więcej, jeśli ktoś odmawia podania hasła do odblokowania urządzenia a u wrót Stanów Zjednoczonych stawia się w roli turysty i nie jest ani obywatelem, ani posiadaczem zielonej karty, która od lat nie jest już zielona, istnieje poważne ryzyko odesłania owego ktosia do domu. Zresztą odesłanie do domu to w sumie mniejsze zło w porównaniu do pobytu na betonowej posadzce placówki „ICE Hilton”.

Ponadto funkcjonariusze imigracyjni mogą przeprowadzić podstawowe przeszukanie urządzeń albo też mogą skopiować pełną jego zawartość, w tym kompletne dane, co oznacza, że ​​w praktyce uzyskują dostęp do wszystkiego, np. zdjęć zalanej w pestkę cioci Krysi albo fotek gołych kobit, „przypadkowo” skopiowanych z jakiegoś rosyjskiego serwera. CBP może też zatrzymać urządzenie na dłużej – od dni do miesięcy – jeśli istnieją „dodatkowe okoliczności”. Wynika to zapewne z faktu, że kopiowanie obrazów porno o wysokiej rozdzielczości zabiera sporo czasu.

Organizacja ACLU, której naczelną misją jest obrona praw obywatelskich, sugeruje wszystkim, którzy przyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych – niezależnie od ich statusu imigracyjnego – by zabierali w podróż tylko takie urządzenia, które nie zawierają żadnych poufnych lub bardzo osobistych informacji. Najlepiej jest mieć przy sobie tzw. burner phone, czyli telefon śmieciowy, który można zaraz po wpuszczeniu do Ameryki wyrzucić do śmieci. Drzewiej było tak, że z telefonów takich korzystali głównie gangsterzy oraz członkowie mafii, ale czasy się zmieniły i dziś jest to nieodzowny sprzęt dla wszystkich tych, którzy nie chcą podpaść federalnej władzy przy przekraczaniu granicy.

Być może nie wszyscy wiedzą, że funkcjonariusze CBP mają prawo działać w odległości do 100 mil od granicy państwowej. Przekonali się o tym niedawno liczni kierowcy w stanie Maine, gdzie ustawiono punkty kontrolne, na których wybiórczo zatrzymywano samochody. Kierowcom uprzejmi, ale stanowczy oficerowie zadawali tylko jedno pytanie: „czy jest pan (pani) obywatelem USA?”.

W takiej sytuacji można odmówić udzielenia odpowiedzi, ale kończy się to tym, iż kierowcy nakazuje się zaparkowanie w wyznaczonym miejscu i czekanie na „wyjaśnienie sprawy”, co może zabrać kilka godzin. Jeśli natomiast ktoś odpowie, że jest obywatelem USA (nawet jeśli nim nie jest), zwykle pozwala mu się na kontynuowanie podróży. Czasami funkcjonariusze zadają też dodatkowe, podchwytliwe pytania, takie jak: „na jakim stadionie gra drużyna Chicago Bears?” albo „kto jest obecnie prezydentem USA?”.

Celowości tego rodzaju indagowania przypadkowych ludzi wprawdzie nie widzę, ale przecież władza, szczególnie ta federalna, ma zawsze rację. Jak pokazują wydarzenia ostatnich tygodni, z ulic amerykańskich miast niemal każdy może zostać „zgarnięty” przez czujnych stróżów prawa, nawet jeśli w Stanach Zjednoczonych jest legalnie: studenci doktoranccy, profesorowie, nauczyciele, pracownicy wyselekcjonowanych zakładów pracy, itd. Wszyscy oni mogą skończyć w więzieniu w Salwadorze, gdzie ich towarzyszami w tej samej celi będą czasami wenezuelscy gangsterzy.

W związku z tym wszystkim radzę, by się na O’Hare w żadne spory z CBP nie wdawali, gdyż tego rodzaju starć nigdy się nie wygra, a potencjalne ryzyko komplikacji jest duże. Jeśli latynoski sprawdzacz paszportów jest zdania, iż za często jeżdżę do Polski i Anglii, niech mu będzie. Może facet po prostu mi zazdrości, a może gada tak, bo wtedy wydaje mu się, że jest kimś niezwykle ważnym, mimo że nie jest. Jest on oczywiście w stanie tymczasowo skomplikowa wybranej ofierze życie i dlatego najlepiej jest go zostawić w spokoju.
Andrzej Heyduk

Reklama

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama