Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
czwartek, 4 grudnia 2025 23:41
Reklama KD Market

Szymon Mechliński w Santa Fe Opera opowiada o swoich pasjach muzycznych i życiowych

Szymon Mechliński, młody ale już doceniany w świecie polski baryton, występuje od 27 czerwca w Santa Fe w stanie Nowy Meksyk na deskach tutejszej opery w roli Marcella w „Cyganerii” Pucciniego. Polski śpiewak pozostanie w Santa Fe Opera do 23 sierpnia. Zbigniew Banaś rozmawiał z artystą po spektaklu.
Szymon Mechliński w Santa Fe Opera opowiada o swoich pasjach muzycznych i życiowych
W przedstawieniu „Cyganeria” w Santa Fe Opera

Autor: Santa Fe Opera

Zbigniew Banaś: Panie Szymonie, znajdujemy się w amfiteatrze na pustyni, z dala od wielkich centrów kultury.  Jak Pan tutaj trafił?

Szymon Mechliński: Mam znakomitego agenta, Marcina Kopcia.  Santa Fe jest na pewno bardzo prestiżowym miejscem, gdzie odbywa się najważniejszy letni festiwal operowy na terenie Stanów Zjednoczonych.   Jestem zaszczycony, że mogę tu występować.  Sam budynek amfiteatru też jest wspaniały.  Na początku myślałem, że będzie potrzebne nagłośnienie, ale architekt naprawdę wiedział co robi. Jest piękna akustyka, która świetnie niesie głos.  

Znajdujemy się na wysokości ponad 2000 metrów nad poziomem morza.  Czy samo położenie amfiteatru nie stanowi dodatkowego wyzwania?

– Koledzy mnie ostrzegali przed chorobą wysokościową, ale na szczęście mnie to jakoś zbytnio nie dotknęło.  Jednak ten cały kontrakt to było dla mnie jedno wielkie pasmo wyzwań.  Musiałem m. in. zrobić prawo jazdy, a nigdy wcześniej nie jeździłem samochodem.  Taki był wymóg tutejszej dyrekcji. Udało mi się zdać egzamin dopiero za trzecim razem.

Samochód jest rzeczywiście w Ameryce potrzebny.  Podejrzewam, że posiadając prawo jazdy ma Pan teraz możliwość zwiedzania pięknych okolic Santa Fe.

– Na zwiedzanie jestem wożony  przez kolegów, bo nie czuję się jeszcze zbyt pewnie za kierownicą. Najbardziej podobało mi się takie jedno miejsce nad przełomem rzeki Rio Grande.  Zapiera dech w piersiach.  Zainspirowani widokami, wraz z Long Longiem (odtwórca postaci Rodolfo w „Cyganerii” – przyp. red.) zaśpiewaliśmy tam kilka arii na wysokiej skale.  

Powróćmy na chwilę do „Cyganerii”.  Zdaje się, że postać Marcella jest szczególnie ważna w Pańskiej dotychczasowej karierze.

– Tak, to jest zdecydowanie najczęściej grana przeze mnie rola.  O ile się nie mylę, wczorajszy spektakl był dla mnie 79. występem na przestrzeni ostatnich ośmiu lat.

To dużo! Jednak poszczególne wystawienia chyba się od siebie różnią: inny reżyser, inna obsada.

–  Powiem zupełnie szczerze, że reżysersko to jest chyba najpiękniejsza „Cyganeria” jaką miałem przyjemność współtworzyć.  Prywatnie jestem wielbicielem klasycznych inscenizacji, a ta jest tradycyjna, ale nie statyczna, zrealizowana z wielkim smakiem.  Głęboki ukłon dla reżysera Jamesa Robinsona.

Cofnijmy się trochę w czasie.  Pochodzi Pan z Poznania.  Jak wyglądała Pana droga do świata opery?

–  Jestem obciążony rodzinnie, bo moi rodzice są śpiewakami operowymi.  Rodzice posłali mnie do szkoły muzycznej, ale ja wtedy nie za bardzo przepadałem za operą.  Wolałem grać na gitarze klasycznej.  Dopiero kiedy byłem w szkole średniej, ta miłość do muzyki operowej zaczęła narastać.  Pomyślałem, że spróbuję swoich sił w tym zakresie, jednak początki były bardzo trudne.  Było wiele momentów, kiedy myślałem, że to się marnie skończy, ale jakoś się udało.  Teraz jestem szczęśliwy z tego wyboru.

Z tego co wiem, zajmuje się Pan nie tylko twórczością artystyczną na deskach operowych, ale i szerzej pojętą działalnością muzyczną, dotyczącą zwłaszcza zapomnianych dzieł polskich kompozytorów operowych.

– Wraz z grupą pasjonatów — muzykologów, pianistów, dyrygentów – sięgamy po polską muzykę operową od końca XVIII do pierwszej połowy XX wieku.  Serce mi rośnie gdy widzę, że obecnie coraz więcej osób podchodzi poważnie do polskiej opery.  Przez wiele lat był to temat bardzo zaniedbany, głównie ze względu na straty wojenne.  Niemcy masowo niszczyli materiały nutowe, a z kolei część zbioru lwowskiego spoczywa dziś w archiwach rosyjskich i nie ma do nich dostępu.  Jako kraj jesteśmy niestety bardzo pokrzywdzeni, bo jak nie ma nut, to nie ma z czego grać.  Na szczęście zachowało się sporo rękopisów, tyle że od czasów wojny nie zostały przez nikogo opracowane.  W wielu przypadkach są to wybitne dzieła, które dopiero teraz są powoli odkrywane, wykonywane i nagrywane.

Czy może Pan podać kilka przykładów?

SM: Na pewno należy wymienić nazwisko Henryka Jareckiego, ulubionego ucznia Stanisława Moniuszki, który za życia był bożyszczem we Lwowie.  Szczególnie polecam jego „Barbarę Radziwiłłównę”.   Kolejny wspaniały kompozytor operowy to Adam Munchheimer, którego „Mazepą” zachwycał się sam Jules Massenet.  Zajmujemy się również twórczością Konstantego Gorskiego, ulubionego skrzypka Piotra Czajkowskiego.   Franciszek Mirecki był w swoim czasie jednym z najbardziej znanych za granicą polskich kompozytorów operowych, a jego dzieła były wystawiane m. in. w mediolańskiej La Scali.  Tych nazwisk jest zresztą dużo więcej.  Gdyby nie wojna, to nasze dziedzictwo operowe mogłoby się równać liczebnie ze wszystkimi największymi ośrodkami muzycznymi w Europie.

Które z tych oper zostały już w ostatnim czasie wystawione i dzięki temu przypomniane dzisiejszej publiczności?

– Pierwszym, który się na to odważył był Mariusz Kwiecień, do niedawna dyrektor Opery Wrocławskiej.  Później z inicjatywy wspaniałej dyrygentki Marty Kluczyńskiej odbyła się premiera wspomnianej już „Barbary Radziwiłłówny” w Teatrze Wielkim w Warszawie.  W ubiegłym roku również tam wykonano „Beatrix Cenci” Ludomira Różyckiego, a kilka miesięcy temu doskonałą operę komiczną Ludwika Grossmana „Duch wojewody”.  

W pełni podziwiam i doceniam działania Pana i pańskiej grupy pasjonatów polskiej opery, ale na ile jest to poparte zainteresowaniem ze strony publiczności?  Czy sądzi Pan, że w obecnych czasach, kiedy mamy tyle różnych, łatwo dostępnych form rozrywki, opera może być wciąż atrakcyjna, zwłaszcza dla młodszego pokolenia widzów?

– Nie będę się wypowiadał na temat Stanów Zjednoczonych, bo jestem tutaj pierwszy raz, ale na wszystkich spektaklach w Teatrze Wielkim w Warszawie w których brałem udział sala była wypełniona, w tym przez wielu młodych ludzi.  A jeśli chodzi o odkrywanie zapomnianych polskich dzieł operowych, to wydaje mi się że największe zainteresowanie jest obecnie wśród osób jeszcze młodszych ode mnie – studentów i niedawnych absolwentów.  Jestem optymistą i sądzę, że opera przetrwa.  Mało tego, mam szczerą nadzieję, że nasza działalność doprowadzi do tego, że opera polska dołączy do wszystkich wielkich szkół europejskich i stanie się popularna.

Dowiedziałem się, że, niedługo ma Pan zaśpiewać tytułową rolę w „Królu Rogerze” Karola Szymanowskiego.

– Tak, to będzie koncertowa wersja w Teatrze Wielkim w Poznaniu, która następnie zostanie powtórzona w Berlinie.  Ja od niedawna jestem dyrektorem festiwalu operowego w Poznaniu i wcześniej, bo już we wrześniu, pokażemy tam nową wersję sceniczną „Hrabiny” Moniuszki, a także koncertowo „Wyrok” Zygmunta Noskowskiego.

Jakie są Pańskie marzenia, jeżeli chodzi o role operowe?

– Spośród dzieł Verdiego, najbardziej chciałbym zaśpiewać rolę Markiza Rodrigo Posa w „Don Carlosie”, a także Iago w „Otellu”.  Bardzo cenię twórczość Masseneta i tu wymarzoną rolą jest Atanael w „Thais”.  Z niemieckiego repertuaru mam nadzieję, że kiedyś będę miał okazję zagrać postać Sixtusa Beckmessera w „Śpiewakach norymberskich” Wagnera.  Z polskich – wszystkie opery Jareckiego, oraz rolę Księcia Radziwiłła w „Panie Kochanku” Mieczysława Sołtysa.  Świadomie nie wymieniam postaci Negri w „Beatrix Cenci”, bo to marzenie już się spełniło. 

Otrzymał Pan nominację do nagrody Fryderyka za muzykę Henryka Góreckiego.  To duże wyróżnienie.

– To jest niesamowita historia.  W 1979. roku podczas pielgrzymki Papieża Jana Pawła II mój tata śpiewał prawykonanie tego samego utworu.  A w czterdzieści lat później, ja z Filharmonią Śląską miałem przyjemność nagrać tę muzykę i za to otrzymaliśmy nominację.

Czy oprócz zainteresowań muzycznych ma Pan jakiekolwiek inne pasje?  Czy ma Pan na nie czas?

– Bardzo lubię gotować.  To jest dla mnie taka forma odstresowania.  Poświęcam też sporo czasu na naukę języków obcych, co akurat jest bardzo przydatne w moim zawodzie.  Najbardziej komfortowo czuję się z językiem włoskim, m. in. dlatego, że mój obecny profesor jest Włochem i słabo porozumiewa się w jakimkolwiek innym języku.

Panie Szymonie, dziękuję bardzo za tę interesującą rozmowę.

– Ja również dziękuję, szczególnie za to, że mogłem opowiedzieć nie tylko o swoim pobycie w Santa Fe, ale i o moich innych pasjach muzycznych.  

Życzymy powodzenia i jeszcze raz dziękujemy.  

Rozmawiał: Zbigniew Banaś


fot. Karpati&Zarewicz/Teatr Wielki Opera Narodowa

Szymon Mechliński i Zbigniew Banaś fot. Beata Banaś

Szymon Mechliński fot. Beata Banaś

fot. Beata Banaś

W przedstawieniu „Cyganeria” w Santa Fe Opera fot. Santa Fe Opera

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama