Po północy w czwartek, weszły w życie nowe stawki celne nałożone przez prezydenta Donalda Trumpa na ponad 90 krajów. To kolejna eskalacja globalnej wojny handlowej, która – jak twierdzą ekonomiści – już zaczęła odbijać się negatywnie na gospodarce USA.
Najwyższe cła obowiązują teraz na towary pochodzące z Brazylii (50 proc.), Laosu (40 proc.), Mjanmy (40 proc.), Szwajcarii (39 proc.), Iraku (35 proc.) czy Serbii (35 proc.). Trump zapowiedział też, że do końca sierpnia podniesie cła na Indie do 50 procent jako sankcje za zakup rosyjskiej ropy i zasygnalizował, że może nałożyć podobne kary na inne kraje. Z kolei zgodnie z listą opublikowaną w ubiegłym tygodniu przez Biały Dom, towary z 39 krajów, objęte są taryfami celnymi w wysokości 15 proc. Dotyczy to m.in. 27 państw członkowskich Unii Europejskiej , a także Japonii, Korei Południowej i Wietnamu. Każdy z tych rządów obiecał otworzyć swój rynek na towary z USA, a w niektórych przypadkach zobowiązał się do zainwestowania miliardów dolarów w amerykański przemysł. Jednak dokładne warunki tych umów pozostają niejasne.
Biały Dom twierdzi, że cła działają, wskazując na miliardy dolarów nowych miesięcznych dochodów. Indeksy giełdowe również osiągnęły rekordowe poziomy. Trump i jego administracja utrzymują, że kombinacja niedawno uchwalonych ogromnych obniżek podatków, nowej ustawy budżetowej, w połączeniu z przychodami z ceł, z czasem znacząco pobudzą amerykańską gospodarkę. Cła mają pomóc w przywróceniu „normalnych” relacji handlowych, które dotychczas miały być „niesprawiedliwe”, zapewnią nowe dochody do budżetu, a także pobudzą produkcję w USA. Dochody z opłat mają z kolei poprawić bilans budżetowy (tylko tegoroczny deficyt to 1,4 biliona dolarów), a część pieniędzy może trafić z powrotem do Amerykanów w formie „czeków rabatowych”.
Cła nałożone przez administrację Trumpa przynoszą rzeczywiście dziesiątki miliardów dolarów miesięcznie. Wygenerowały pokaźny dochód – około 152 miliardy dolarów wpływów do końca lipca. Co dzieje się z tymi pieniędzmi? Wszelkie dochody rządu, pochodzące ze zwykłych podatków lub ceł, trafiają do funduszu ogólnego zarządzanego przez Departament Skarbu. Departament Skarbu nazywa ten fundusz „amerykańską książeczką czekową”. W sumie rząd musi spłacić ponad 36 bilionów dolarów, a kwota ta stale rośnie. Jeśli więc mamy żyć z wysokimi cłami, to nie ma lepszego sposobu na wykorzystanie dochodów z taryf niż łatanie dziury budżetowej – twierdzą ekonomiści.
Administracja może jednak część tych pieniędzy rozdać. „Celem moich działań jest przede wszystkim spłata długu, co nastąpi w bardzo dużej skali” – deklaruje prezydent -. „Myślę jednak, że istnieje również możliwość, że jeśli zarobimy tak dużo pieniędzy, to z pewnością wypłacimy dywidendę Amerykanom”. Otrzymywanie regularnych czeków od Wuja Sama może wydać się kuszące, ale problem w tym, że wypłata dywidendy przyczyniać się będzie do wzrostu deficytu oraz inflacji, gdyż na rynku pojawia się dodatkowe pieniądze.
Mimo że dochody z ceł mogą teoretycznie poprawić sytuację finansową rządu, dla zwykłego konsumenta niekoniecznie okaże się to bezbolesne. Do tej pory producenci i sprzedawcy w absorbowali wyższe koszty, próbując utrzymać dotychczasowe ceny. Ale taka sytuacja nie może trwać wiecznie, zwłaszcza gdy taryfy podwyższa się nie o kilka, ale o kilkadziesiąt procent. Coraz więcej firm ostrzega ostatnio, że mogą nie być już w stanie udźwignąć rosnących kosztów kluczowych zagranicznych komponentów. Ostatnie rządowe raporty dotyczące cen wskazują, że drożeją: sprzęt AGD, zabawki, elektronika użytkowa i inne towary wrażliwe na zmiany taryf. Budget Lab na Uniwersytecie Yale szacuje, że wzrost ceł będzie kosztował średnio w tym roku gospodarstwo domowe w USA 2400 dolarów. Najbardziej ma podrożeć odzież, ponieważ detaliści, którzy polegają na imporcie ubrań i butów z krajów Azji Południowej i Południowo-Wschodniej, którym podwyższono cła nawet do 40 proc.
Ekonomiści ostrzegają przed ryzykiem stagflacji (gospodarczej stagnacji połączonej ze wzrostem cen przy jednoczesnym osłabieniu rynku pracy) lub wręcz recesji. Olu Sonola, szef działu badań ekonomicznych w Fitch Ratings, uważa, że gospodarka dopiero teraz „zaczyna odczuwać” skutki podwyżki ceł ogłoszonej jeszcze wiosną i dodając, że wraz z wprowadzeniem najnowszych ceł, Amerykanie „odczują ich spotęgowanie” w nadchodzących miesiącach. Niepewność związana z wojną celną sprawia, że przedsiębiorstwa odłożyły zatrudnianie pracowników, co przełożyło się na mniejszą liczbę dostępnych miejsc pracy.
Mark Zandi, główny ekonomista Moody’s Analytics, wypowiadający się nt. trendów makroekonomicznych od kilku dekad ostrzega, że aktywność gospodarcza i wzrost zatrudnienia spadają pod ciężarem wyższych ceł, rosnącej inflacji oraz rosnącej niepewności związanej z polityką gospodarczą i handlem. W miarę jak stawki celne rosną, stagflacja, a nawet recesja stają się coraz bardziej prawdopodobne.
Yale’s Budget Lab szacuje, że cła Trumpa obniżą amerykański produkt krajowy brutto o pół punktu procentowego w tym i przyszłym roku. „Cła będą miały negatywny wpływ na gospodarkę amerykańską” – ostrzega Ernie Tedeschi, dyrektor ds. ekonomii w Yale Budget Lab i były ekonomista Białego Domu za kadencji Joe Bidena.
Jak dotąd gospodarka USA opierała się najbardziej pesymistycznym prognozom recesji. Jednak wielu ekspertów twierdzi, że jest tylko kwestią czasu, zanim cła przyniosą realne, zauważalne skutki makroekonomiczne. Średnia efektywna stawka celna na import wzrosła do ponad 17 proc. i jest to najwyższy poziomu od 1935 r., czyli od czasów Wielkiego Kryzysu. A 90 lat temu USA wycofywały się właśnie z protekcjonistycznej ustawy Smoota-Hawleya z 1930 r., nakładającej zaporowe cła na 20 000 towarów. Miało to ratować gospodarkę, pogrążającą się w kryzysie po załamaniu rynku giełdowego w 1929 r. Legislacja przyniosła skutki odwrotne od zamierzonych: w ciągu czterech lat obroty światowego handlu spadły o dwie trzecie, a PKB USA o 45 proc. Wielki Kryzys z lat 30. przyczynił się także do wzrostu popularności skrajnie prawicowych ugrupowań w Europie i ostatecznie do wybuchu II Wojny Światowej. Warto o tym przypominać, bo rozpętaliśmy właśnie podobną handlową wojnę.
Tomasz Deptuła

Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”.









