Narodziny gniewu
Marthe urodziła się w Metzu, w Alzacji, krainie, której mieszkańcy nosili w sobie dwie kultury – francuską i niemiecką. Od dziecka biegle mówiła w obu językach, co później miało okazać się bezcennym atutem. Była jedną z siedmiorga dzieci w ortodoksyjnej żydowskiej rodzinie, która żyła w cieniu narastającego antysemityzmu. A gdy miała dwadzieścia lat, wojna wdarła się w jej życie – brutalnie, bez zapowiedzi i litości.
Po aneksji Lotaryngii przez hitlerowców w 1940 roku rodzina Hoffnungów musiała uciekać z rodzinnych stron. Trafili najpierw do Poitiers, potem do tzw. strefy wolnej. Ale nawet tam nie byli bezpieczni. W 1942 roku jej siostrę Stéphanie aresztowało Gestapo. Trafiła do Auschwitz. Już nie wróciła. Wkrótce potem zginął też narzeczony Marthe – Jacques Delaunay, bojownik ruchu oporu, rozstrzelany przez Niemców. Straciła siostrę, ukochanego, ojczyznę. Obudził się w niej gniew.
Dom Hoffnungów stał się azylem dla żydowskich uchodźców, pomagali im przedostać się dalej, załatwiali fałszywe dokumenty, żywność, schronienie. Marthe nie stała z boku. W Marsylii rozpoczęła naukę w szkole pielęgniarskiej Czerwonego Krzyża i działała we francuskim ruchu oporu. Leczyła, przenosiła informacje, działała jako łączniczka. Już wtedy uczyła się odwagi – tej cichej, codziennej, która nie potrzebuje świadków.
Po wyzwoleniu Paryża w listopadzie 1944 roku Marthe zgłosiła się na ochotnika do francuskiej armii. Szybko została zwerbowana przez wywiad wojskowy. Ta młoda, niepozorna kobieta wydawała się idealną kandydatką do jednej z najniebezpieczniejszych ról w wojnie – szpiega.
Jej atutem była doskonała znajomość niemieckiego, drobna postura, niewyróżniająca się twarz – i niespotykana odwaga. Przeszła intensywne szkolenie wywiadowcze: uczyła się szyfrowania, technik przesłuchań, zachowania zimnej krwi w skrajnych warunkach, a także wcielania się w obce tożsamości z taką naturalnością, by nie wzbudzić cienia podejrzeń.
Narzeczony z Wehrmachtu
Jej misje polegały na przedzieraniu się przez linię frontu, zdobywaniu strategicznych informacji, a następnie znikaniu bez śladu. Ryzyko dekonspiracji czaiło się za każdym rogiem – ale Marthe nie znała strachu. Pierwsze czternaście prób zakończyło się porażką. Dopiero piętnasta przyniosła przełom.
W 1945 roku Marthe przekroczyła granicę w okolicach szwajcarskiego Schaffhausen, przybierając tożsamość niemieckiej pielęgniarki – Marty Ulrich. W kieszeni miała zdjęcie „narzeczonego z Wehrmachtu” i perfekcyjnie opanowaną historię o jego rzekomym zaginięciu. Umiała płakać na zawołanie. Gdy trzeba było, potrafiła drżeć ze wzruszenia lub wdzięcznie się uśmiechać. Przeszła przez niemiecką kontrolę jak duch.
Trafiła do miejscowości Tiengen na południu Niemiec, gdzie rozmawiała z żołnierzami, lekarzami, pielęgniarkami. Z nieśmiałym uśmiechem pytała, czy ktoś widział jej „narzeczonego”. A oni – nie podejrzewając niczego – mówili. I mówili wiele. Marthe słuchała, notowała w pamięci, analizowała każdy szczegół.
Zdobyła dwie bezcenne informacje. Pierwsza dotyczyła ewakuacji niemieckiej Linii Zygfryda – umocnień na północny zachód od Freiburga. Niemcy opuścili ją w pośpiechu, zostawiając praktycznie bez obrony. Druga: resztki zgrupowań wojsk niemieckich szykowały zasadzkę w Schwarzwaldzie. Gdyby alianci wpadli w tę pułapkę, konsekwencje mogłyby być tragiczne.
Marthe przekazała te informacje francuskiemu wywiadowi, znów ryzykując życie, by przedrzeć się przez granicę do Szwajcarii. Meldunki trafiły do alianckich sztabów. Reakcja była błyskawiczna. Ataki skierowano tam, gdzie obrona była najsłabsza. A zasadzki w Schwarzwaldzie udało się uniknąć.
Tym samym ta niewielka kobieta, samotna w sercu nazistowskiej Rzeszy, przyspieszyła upadek niemieckiej machiny wojennej. Nie z bronią w ręku, ale z odwagą, sprytem i niebywałą inteligencją.
Bohaterka bez pomnika
W 1945 roku Marthe otrzymała dwa wojskowe odznaczenia: Croix de Guerre – Krzyże Wojenne. Ale nikt o niej nie mówił. Nie było defilad. Nie było tłumów, które skandowały jej imię. Jako szpieg nie miała prawa do sławy. Kobieta, która ocaliła życie setek żołnierzy, miała zniknąć w cieniu historii.
Po wojnie wróciła do zawodu pielęgniarki. Jeździła do Kambodży, Wietnamu. Leczyła ludzi w miejscach, gdzie inni bali się postawić stopę. W 1958 roku wyszła za mąż za amerykańskiego lekarza – Majora Cohna i przeniosła się do Stanów Zjednoczonych. Tam urodziła dzieci, prowadziła spokojne życie. Nikt nie znał jej wojennej przeszłości.
Przez dekady milczała. Ani jedno słowo o wywiadzie, o tajnych misjach, o zdjęciu „narzeczonego z Wehrmachtu”, które nosiła przy sobie jak przepustkę do piekła. Dopiero po osiemdziesiątce, za namową bliskich i historyków, zaczęła opowiadać swoją historię.
Marthe Cohn zmarła 20 maja 2025 roku, w Kalifornii, mając 105 lat. Do końca życia podróżowała, wygłaszała wykłady, mówiła o wojnie, o Holokauście, o odwadze. Stała się symbolem – nie tylko walki z nazizmem, ale także tego, że siła nie ma płci, wzrostu ani wieku.
Otrzymała najważniejsze odznaczenia z rąk prezydentów Francji, Niemiec, USA i Izraela. W 2014 roku Niemcy – ci sami, którzy kiedyś kazali jej uciekać – przyznali jej Krzyż Zasługi. Marthe przyjęła go z godnością. Bez nienawiści. Bo – jak mówiła – „Wojna nie rozwiązuje problemów. Tworzy tylko nowe. Najważniejsze jest, byśmy nauczyli się żyć razem – niezależnie od religii, pochodzenia czy wyglądu”.
Monika Pawlak









