Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 5 grudnia 2025 01:19
Reklama KD Market

Opowieść o żołnierzach wyklętych

Byli cieniem dawnego wojska. Echem niepodległości, która uciekła jak para spod ciężkiej pokrywy dziejów. Kiedy skończyła się wojna, nie nadeszło dla nich wyzwolenie, lecz nowa okupacja. Nie zdjęli mundurów, nie złożyli broni. Weszli do lasu – samotnie, w grupach, z radiostacją, z bronią albo tylko z przysięgą w sercu. Przez lata trwali – walcząc, kryjąc się, zdradzani i niszczeni. Władza ludowa nazwała ich „bandytami”, ale historia przywraca im dziś imię: Żołnierze Wyklęci...
Opowieść o żołnierzach wyklętych

Autor: Adobe Stock

„Was zniszczą, dzieci”

Gdy w 1945 roku ustały alianckie naloty i karabiny Wehrmachtu umilkły w ruinach Berlina, Polska nie była wolna. Przeciwnie – została oddana nowemu okupantowi, jak przedmiot przetargu w jałtańskim salonie. Armia Czerwona wmaszerowała do Polski nie jako wyzwolicielka, ale jako żandarm sowieckiego imperium. Dla tysięcy żołnierzy Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych oznaczało to jedno: koniec walki z Niemcami, początek walki z komunizmem.

Generał Leopold Okulicki, ostatni komendant główny AK, wypowiedział słowa prorocze: „Z bronią w ręku nie jesteśmy w stanie wygrać z Sowietami. Musicie zejść do podziemia. Was zniszczą, dzieci. Ale wy jesteście zaczynem wolnej Polski”.

I rzeczywiście – wielu z nich nie miało złudzeń. Walczyli nie po to, by wygrać, ale by świadczyć. By nie zgodzić się na kłamstwo. Żeby ktoś, gdzieś, kiedyś wiedział, iż nie wszyscy się poddali.

W lasach Lubelszczyzny, Podlasia, Mazowsza i Podkarpacia powstała nowa linia frontu. Oddziały NZW, WiN-u, ROAK-u i wielu innych konspiracyjnych struktur podejmowały nierówną walkę z komunistyczną bezpieką i NKWD. Przez chwilę wierzyli, że Zachód nie pozwoli na sowiecką okupację. Nikt jednak nie przyszedł im w sukurs.

Zdzisław Broński „Uskok”, jeden z najdzielniejszych dowódców Lubelszczyzny, prowadził akcje na posterunki UB, uwalniał więźniów, karał kolaborantów. Kiedy w 1949 otoczono go w bunkrze w Dąbrówce, popełnił samobójstwo. Miał 33 lata. Obok jego ciała odnaleziono list: „Nie dałem się wziąć żywcem. Zdradził mnie człowiek”.

Tak samo zginął Hieronim Dekutowski „Zapora” – cichociemny, oficer AK, który przeprowadził ponad 80 akcji zbrojnych przeciw komunistycznym strukturom. Schwytany, brutalnie torturowany w katowni na Rakowieckiej, skazany został na śmierć. Przed egzekucją powiedział do towarzyszy z celi: „Chłopcy, przekażcie mojej matce, że nikogo nie zdradziłem”.

Zamordowano go 7 marca 1949 roku. Ciało wrzucono do dołu śmierci na „Łączce” Powązek Wojskowych. Jak setki innych – bez grobu, bez nazwiska, bez prawa do pamięci.

Nie tylko mężczyźni poszli do lasu. Były też kobiety – sanitariuszki, łączniczki, czasem dowodzące niewielkimi oddziałami. Danuta Siedzikówna „Inka” miała 17 lat, gdy skazano ją na śmierć. Wykonywała rozkazy, opatrywała rannych. Nie złamała się podczas śledztwa. W grypsie do babci napisała: „Zachowałam się jak trzeba”. Zginęła w Gdańsku 28 sierpnia 1946 roku. Strzelał do niej oficer Ludowego Wojska Polskiego.

Była też Helena Żurowska „Zyta”, która przez lata ukrywała żołnierzy Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Została zatrzymana, bita, gwałcona. Przed śmiercią powtarzała tylko jedno: „Nic nie wiem, nikogo nie znam”.

To były kobiety niezłomne. Ich pamięć przez dekady była wymazywana z oficjalnych przekazów historii. W komunistycznych podręcznikach istniały tylko jako „pomocnice band”, „reakcjonistki”, „zdrajczynie klasowe”.

 

Teatr śmierci

Władza ludowa nie zadowalała się kulą w potylicę. Potrzebowała spektaklu. Polskie sądy wojskowe po 1945 roku stały się filią terroru. Oficjalnie – miały wymierzać sprawiedliwość. W rzeczywistości były narzędziem systemowej likwidacji resztek niepodległościowego oporu. Przewodniczyli im oficerowie z nominacji partyjnej. Wyroki zapadały nie na podstawie dowodów, ale „wytycznych”. Obwinieni nie mieli szans na obronę – często nie wiedzieli nawet, o co są oskarżani, nie widzieli akt, nie znali swoich „zbrodni”. Sądy orzekały karę śmierci, jakby to była formalność.

Proces płk. Łukasza Cieplińskiego i członków IV Zarządu WiN był jednym z takich widowisk. Oskarżono ich o szpiegostwo na rzecz „imperialistycznych państw”. Oskarżyciel był brutalny, sędzia – zależny, obrona – symboliczna. Jeden po drugim zostali skazani na śmierć. Strzelano im w tył głowy 1 marca 1951 roku – w ciemnym korytarzu więzienia na Rakowieckiej. Data ta dziś jest Narodowym Dniem Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Ich ciał nigdy nie odnaleziono.

Płk Ciepliński, człowiek o niezachwianym kręgosłupie moralnym, pisał w celi na marginesach modlitewnika do syna: „Będziesz żył w wolnej Polsce. Może kiedyś dowiesz się, kim był twój ojciec”. 

Proces tzw. zapory, czyli Hieronima Dekutowskiego i jego ludzi, trwał zaledwie kilka dni. Dekutowski podczas przesłuchań był torturowany do nieprzytomności. Przesłuchiwano go, a potem poddawano tzw. konfrontacji z innymi aresztowanymi – sprowadzającej się do kolejnych serii bicia i poniżania. W końcu jego ciało nie wytrzymało.

Zdarzały się procesy trwające… 45 minut. W tym: wprowadzenie, odczyt aktu oskarżenia, odpowiedź oskarżonego, przerwa i wyrok – kara śmierci przez rozstrzelanie.

Tak wyglądał m.in. proces ppor. Stanisława Sojczyńskiego „Warszyca”, legendarnego twórcy Konspiracyjnego Wojska Polskiego. Aresztowany, poddany brutalnemu śledztwu w Łodzi, został skazany i rozstrzelany w styczniu 1947 roku. Ciała nie wydano rodzinie. Miejsce pochówku ukryto.

Nie inaczej skończył major Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”, dowódca legendarnej 5. Brygady Wileńskiej AK. Schwytany po długiej obławie, torturowany, zabity został strzałem w głowę. Jego ciało wrzucono do bezimiennego dołu.

Najbardziej jednak dramatyczne i symboliczne były „procesy pokazowe” – z tłumem publiczności, z relacjami w komunistycznej prasie, z gotowym scenariuszem.

W 1946 roku w Warszawie odbył się zaocznie proces legendarnego ppłk. Antoniego Żubryda „Zucha”. Żubryd, który wcześniej uciekł z więzienia UB, prowadził niezależny oddział NSZ na Podkarpaciu. Tropiono go jak zwierzę. W końcu został zastrzelony – przez agenta UB, Jerzego Vaulina. Vaulin wcześniej udawał przyjaciela i towarzysza broni. Wstrzelił mu kulę w tył głowy, kiedy Żubryd sięgał po chleb. Zabił też jego żonę. Ich dziecko zostało sierotą.

Ostatni żołnierz wyklęty zginął w 1963 roku. Józef Franczak „Lalek” – ukrywał się 18 lat, był najdłużej działającym partyzantem powojennej Polski. Zginął w obławie pod Piaskami. Jego ciało bez głowy zakopano w tajemnicy. Jeszcze w 1983 roku SB prześladowała jego rodzinę. 

Procesy kończyły się nie tylko egzekucją ludzi. Były egzekucją ich biografii, godności, nazwiska. Za każdym razem stał za tym donos, prowokacja lub zdrada. TW „Oskar” to jeden z pseudonimów tych, którzy współpracowali z bezpieką i rozbijali oddziały od środka. Niekiedy był to sąsiad, czasem brat, czasem dawny towarzysz broni.

 

Katownie

W komunistycznej Polsce istniał równoległy świat – system represji, który funkcjonował w cieniu oficjalnych struktur. Miejsca takie Rakowiecka i „Toledo” w Warszawie, Zamek w Lublinie, katownia UB przy ul. Montelupich w Krakowie. Więzienia w Rawiczu, Wronkach, Fordonie. To były podziemne obozy kaźni. Znikało się w nich na miesiące a najczęściej na zawsze.

Trafiali tam ci, którzy byli „zagrożeniem” dla władzy – żołnierze AK, harcerze, księża, młodzież konspiracyjna, a nawet dzieci, które rozdawały ulotki.

W tych murach nie istniały prawa człowieka. „Śledztwo” oznaczało tygodnie, miesiące tortur. Fizycznych i psychicznych. Przetrzymywano ludzi w karcerach tak wąskich, że nie dało się usiąść. Zakuwano ręce z tyłu i zawieszano na hakach. Lano wodę zimą na nagie ciała. Wkładano do ust szmaty, żeby nie było słychać krzyku. Pękały kości, zęby, czasem w końcu także sumienia. 

W 1948 roku aresztowano Tadeusza Klauzińskiego „Nadzieję”, legendarnego dowódcę oddziału WiN na Pomorzu. Przez dziewięć miesięcy codziennie go bito. Stracił słuch, wzrok, zęby. Ale nikogo nie zdradził. Kiedy umierał – nie wiedział, gdzie się znajduje.

Podobnie męczono ks. Władysława Gurgacza, jezuitę, który wspierał partyzantów. Oskarżono go o „szpiegostwo na rzecz Watykanu”, torturowano, rozstrzelano.

Nazwiska ich oprawców – Józef Różański (właściwie Goldberg), Julia Brystygier „Krwawa Luna”, Adam Humer – dziś dla wielu brzmią obco, choć to oni tworzyli polskie piekło lat 40. i 50. To oni podpisywali wyroki. To oni bili pałkami, przypalali papierosami, łamali kręgosłupy. Nie w Berlinie, nie w Moskwie, lecz w Polsce.

Żołnierze 5 Wileńskiej Brygady AK. Od lewej: ppor. Henryk Wieliczko „Lufa”, por. Marian Pluciński „Mścisław”, mjr Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”, wachm. Jerzy Lejkowski „Szpagat”, por. Zdzisław Badocha „Żelazny” fot. Wikipedia

 

Wrogowie ludu

W cieniu żołnierzy wyklętych trwały ich matki, żony, siostry. Kobiety, które dostawały list: „On nie wróci. Proszę nie szukać”. Często nie wiedziały nawet, czy ich bliski zginął, czy żyje. A jeśli zginął – to jak. I gdzie jest pochowany?

Wdowa po rotmistrzu Cieplińskim przez lata pisała listy do urzędów z prośbą o informacje, o ciało, o akt zgonu. Bez skutku. Ich syn, który miał dwa lata, gdy zginął jego ojciec, żył z piętnem dziecka „wroga ludu”.

Matka Józefa Franczaka „Lalka” nieustannie piekła jego ulubione ciasto – orzechowiec – i kładła je na parapecie. Bo a nuż wróci?

Tragedia wyklętych nie kończyła się w piwnicach bezpieki. Przez dekady o nich milczano. W PRL-u byli „reakcją zbrojną”. Ich nazwiska nie pojawiały się w encyklopediach. Dzieci „bandytów” nie miały prawa do studiów, do pracy w administracji, do paszportu. Były obywatelami drugiej kategorii. Rodziny żyły w strachu, że ktoś doniesie, ktoś wyrzuci z pracy. Pamięć była przekazywana szeptem – w domach, na starych fotografiach, w modlitwach. Z pokolenia na pokolenie przechowywana była prawda, której nie wolno było mówić głośno.

Niektórzy zmieniali nazwiska. Inni uczyli się żyć z tą raną. Do dziś wielu wnuków i prawnuków żołnierzy wyklętych nie wie, kim byli ich przodkowie.

Kurs podoficerski Obwodu Tomaszów Lubelski AK-DSZ, wiosna 1945 r. fot. z zasobu IPN

 

Długa droga do prawdy

Propaganda PRL-u działała systemowo. Powstawały „słowniki band”, w których zamieszczano zdjęcia i dane rzekomych zbrodniarzy – z imienia, nazwiska, pseudonimu. Bohaterów zamieniano w degeneratów. Prawdziwe zbrodnie – jak te dokonane przez gestapo – były przypisywane AK. W filmach, opowiadaniach, gazetach utrwalano obraz wyklętego jako złodzieja, pijaka, mordercy. Nawet po odwilży 1956 roku ten wizerunek pozostał.

Dopiero po 1989 roku zaczęła się żmudna praca przywracania prawdy. Pierwszym problemem było odnalezienie miejsc pochówku. Nikt nie wiedział, gdzie ich chowano. Byli grzebani pod murami więzień, w dołach śmierci, na śmietnikach wojskowych. Bezimiennie. Często ze związanymi rękami, bez butów, ze śladami strzałów w potylicę. Dokładnie tak jak robili to Sowieci w Katyniu.

Z czasem rozpoczęto ekshumacje na „Łączce”, pojawiły się publikacje IPN, filmy, książki. Imiona wyklętych wracają – ale często zbyt późno. Matki, które całe życie czekały na wieści, zmarły, zanim odnaleziono kości ich synów. Dziś imiona takie jak „Inka”, „Zapora”, „Witold” (Witold Pilecki) widnieją w szkolnych podręcznikach i na muralach. Ale ilu jeszcze jest bezimiennie zagrzebanych w historii?


Między mitem a prawdą

Ale wraz z pamięcią przyszło pytanie: czy da się ich wszystkich objąć jednym wspomnieniem? Czy można zbudować pomnik, który nie będzie fałszem? Czy da się mówić tylko o bohaterstwie, pomijając to, co budzi niepokój?

Bo historia żołnierzy wyklętych nie mieści się w prostych ramach dobra i zła. To rozdział przeszłości pełen odwagi, ale i trudnych wyborów. Walki o wolność, która niosła też cierpienie. Akcji ratujących honor, ale i takich, które pozostawiły blizny – pacyfikacje wsi, samosądy, śmierć niewinnych, także dzieci. Czasem ich decyzje rodziły się z rozpaczy, czasem z gniewu. Niekiedy przemawiała przez nich ideologia, czasem chęć odwetu. Nie wszystko da się usprawiedliwić, ale trzeba próbować zrozumieć.

Nie każdy był bohaterem. Niektórzy dowódcy starali się działać z honorem, inni sięgali po brutalność. I właśnie dlatego trzeba ich pamiętać nie jak posągi, ale jak ludzi – rozdartych, wściekłych, zdeterminowanych. Z wiarą w sens walki i lękiem przed tym, co nieznane. Totalna wojna, powojenny chaos, komunistyczna propaganda, prowokacje i zdrady – to wszystko tworzyło labirynt bez wyjścia. Wyklęci często błądzili w ciemności, w czasach, które nie dawały prostych wyborów.

Dziś pamięć o nich wciąż dzieli. Dla jednych są świętymi, dla innych – cieniami przeszłości, trudnymi, skomplikowanymi. Ale nie da się zrozumieć powojennej Polski bez nich. Ich opór – tragiczny, czasem rozpaczliwy – jest jednym z najczystszych świadectw, że wolność to nie coś, co się dostaje. To coś, co się wybiera. Czasem za cenę życia.

Monika Pawlak 


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama