Seria zbrodni
Do pierwszego ataku doszło 7 listopada 1964 roku. Ofiarą była Anna Mycek – młoda kobieta z Katowic. Wracała wieczorem z pracy w dzielnicy Dąbrówka Mała, kiedy została bestialsko zaatakowana. Sprawca podszedł od tyłu i uderzył ją tępym narzędziem w głowę. Jej zmasakrowane ciało odnaleziono niedługo później na obrzeżach miasta. Brutalność tej zbrodni zszokowała nawet doświadczonych śledczych. Milicjanci początkowo traktowali ją jako odosobnione zdarzenie, ale z czasem niepokój zaczął narastać.
W następnych tygodniach i miesiącach pojawiały się kolejne ofiary – zawsze kobiety, w różnym wieku, o różnym statusie społecznym. Ginęły nastolatki i dojrzałe kobiety, urzędniczki, gospodynie domowe, uczennice i emerytki. Sprawca uderzał z zaskoczenia – zawsze od tyłu, najczęściej przy użyciu ciężkiego, tępego narzędzia, zwykle po zmroku, na pustkowiach, w parkach, na skwerach lub obrzeżach miast. Czasem dokonywał gwałtu, innym razem ograniczał się do bezlitosnego pobicia i okaleczenia, którego skala świadczyła o niepohamowanej agresji.
Zbrodnie miały miejsce w różnych miastach Zagłębia i Górnego Śląska: w Katowicach, Będzinie, Sosnowcu, Dąbrowie Górniczej, Chorzowie, Siemianowicach Śląskich.
W 1965 roku, po kilku takich przypadkach, śledczy zorientowali się, że mają do czynienia z seryjnym zabójcą. Powołano specjalną grupę operacyjną „Zagłębie” (potem przemianowaną na „Anna” – od imienia pierwszej ofiary), składającą się z blisko setki funkcjonariuszy. To była największa operacja śledcza w historii PRL. Milicja przesłuchiwała tysiące mężczyzn, przeszukiwała mieszkania, analizowała listy mieszkańców okolic, w których doszło do napadów.
Wprowadzono patrole w parkach, godzinę milicyjną, powstały nawet specjalne instrukcje dla kobiet – jak się ubierać, jak poruszać po zmroku, by uniknąć napaści. Strach był powszechny. Wiele kobiet przestało wychodzić wieczorami z domu. Władze unikały oficjalnych komunikatów, ale pogłoski i strach rozlewały się po całym regionie.
Zmiażdżone czaszki
W kilku przypadkach napadnięte kobiety przeżyły, choć miały zmiażdżone czaszki, roztrzaskane kości policzkowe, poważne urazy mózgu. Ich relacje były fragmentaryczne, a opisy sprawcy – niejednoznaczne. Zdarzało się, że wskazywały na osobę leworęczną, z charakterystycznym chodem lub sylwetką, jednak żaden z tych opisów nie układał się w spójny portret; zamiast zawężać krąg podejrzanych, wprowadzały jeszcze większy chaos w śledztwie.
11 października 1966 roku w Będzinie zamordowano Jolantę Gierek, bratanicę Edwarda Gierka, wówczas I sekretarza KW PZPR w Katowicach. Wracała do domu, gdy została uderzona w głowę. Zmarła w wyniku odniesionych obrażeń. Zabójstwo krewnej prominentnego działacza partyjnego uruchomiło lawinę nacisków na milicję. Sprawę trzeba było jak najszybciej rozwiązać. Tolerancja dla bezradności organów ścigania właśnie się skończyła.
Jednak i przez kolejne lata, mimo wysiłków wielu zaangażowanych w sprawę śledczych, morderca nadal pozostawał nieuchwytny. Ginęły kolejne kobiety, ale nikt nadal nie potrafił wskazać sprawcy. Pojawił się pseudonim: „Wampir z Zagłębia”.
Ostatnią znaną ofiarą Wampira była 46-letnia Jadwiga Kucianka, filolog, nauczycielka akademicka, pracownica Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. 4 marca 1970 roku została napadnięta w Siemianowicach Śląskich, w drodze do domu. Jej ciało odnaleziono w zaroślach, z licznymi obrażeniami głowy. Ta zbrodnia dopełniła makabrycznego bilansu: przez sześć lat zamordowano 16 kobiet, a kolejne pięć ciężko rannych przeżyło ataki o niemal identycznym przebiegu.
Narastał też gniew społeczeństwa – domagano się ujęcia winnego, przykładnego procesu, wyroku. Dla milicji to był sygnał: nie ma miejsca na porażkę. Muszą być wyniki. A jeśli sprawcy nie da się znaleźć – to trzeba go stworzyć.
Rodzina z piekła rodem
Na celowniku śledczych znalazł się Zdzisław Marchwicki – 45-letni mieszkaniec Dąbrowy Górniczej, ojciec piątki dzieci, wcześniej karany za drobne przestępstwa, człowiek o reputacji pijaka i awanturnika. Żona oskarżyła go o znęcanie się i wezwała milicję.
Pasował do profilu – miał 56 cech z 483 sporządzonych przez psychologów. Wzrost, sylwetka, sposób poruszania się. Mieszkał w rejonie, gdzie działał morderca. Nie miał alibi na wszystkie wieczory. W jego domu znaleziono młotek i ubrania z niezidentyfikowanymi plamami. Przede wszystkim jednak rzekomo miał być rozpoznany przez jedną z ofiar napaści, która przeżyła atak. W marcu 1972 roku milicja ogłosiła długo oczekiwany sukces: zatrzymano sprawcę!
Wraz ze Zdzisławem Marchwickim aresztowano także jego dwóch braci – Jana i Henryka, a nieco później siostrę, Halinę Flak, i jej syna Zdzisława. Ostatnim aresztowanym był kochanek Jana Marchwickiego, Józef Klimczak. Oskarżenia były szokujące: zbrodnie miały być popełniane wspólnie, z pełną wiedzą rodziny. Miała to być prawdziwa „rodzina z piekła rodem”.
Śledczy przekonywali, że Marchwicki prowadził podwójne życie: w dzień był szarym obywatelem, a nocą zamieniał się w potwora polującego na kobiety. Ponieważ jedną z ofiar była bratanica Edwarda Gierka, wówczas już I sekretarza KC PZPR, sprawa nabrała też wymiaru politycznego. To musiało skończyć się pokazowym procesem.
Spektakularny proces
18 września 1974 roku rozpoczął się jeden z najbardziej spektakularnych przewodów karnych w dziejach PRL. Nie odbywał się – jak nakazywałoby prawo – w gmachu sądu. Przeniesiono go do Klubu Fabrycznego Zakładów Cynkowych „Silesia” w Katowicach. Wybór był symboliczny – tłum miał widzieć, miał słyszeć, miał uwierzyć. Sprawiedliwość miała być widowiskiem.
Na sali panowała atmosfera jak w teatrze. Wstęp tylko za okazaniem przepustek. Miejsca dla prasy, milicji, działaczy partii. Całość była nagrywana – zarówno dźwięk, jak i obraz. Tłumy gromadziły się pod gmachem, milicjanci pilnowali porządku, a media – podporządkowane władzy – rozpisywały się o Wampirze jak o bestii bez uczuć. Marchwicki siedział na ławie oskarżonych z twarzą nieruchomą, czasem z ironicznym półuśmiechem. Twierdził, że jest niewinny. Że stał się ofiarą ukartowanego przedstawienia, w którym od początku przydzielono mu rolę winnego.
Głównym dowodem były zeznania świadków – w tym kobiety, która przeżyła atak. Nie znaleziono odcisków palców. Nie było momentu ujęcia na gorącym uczynku. Zebrano jedynie poszlaki – i to one wystarczyły. Dla sądu nie liczyła się niepodważalna prawda, lecz cel: zamknąć sprawę, ukarać winnych i przywrócić społeczne poczucie bezpieczeństwa.
28 lipca 1975 roku zapadł wyrok: kara śmierci przez powieszenie. Egzekucję wykonano potajemnie w katowickim areszcie 26 kwietnia 1977 roku. Ciała nigdy nie wydano rodzinie.
Parada oskarżonych
W procesie obok Zdzisława Marchwickiego na ławie oskarżonych zasiadła także reszta zatrzymanych. Jan Marchwicki, najstarszy z braci, został skazany na karę śmierci za kierowanie zabójstwem 46-letniej Jadwigi Kucianki, namawianie do kolejnego morderstwa, czyny lubieżne z małoletnim, a także inne przestępstwa – w tym nadużycia w uczelni, gdzie pracował jako kierownik dziekanatu.
W młodości Jan był alumnem seminariów duchownych w Poznaniu i Krakowie, ale został usunięty „za skłonności homoseksualne”. Karany wcześniej za handel walutą, łapówki i druk religijnych publikacji, od 1962 roku był zarejestrowanym agentem Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „Janusz”, donoszącym m.in. na księży. Zginął tego samego dnia co Zdzisław – 26 kwietnia 1977 roku – w katowickim garażu milicyjnym, gdzie wykonano egzekucję. Pochowano go anonimowo na cmentarzu w Panewnikach, nocą, w nieistniejącej już dziś kwaterze.
Henryk Marchwicki, kolejny z braci, został skazany na 25 lat więzienia. W trakcie odbywania kary był szykanowany przez służby, które naciskały na jego rodzinę: żonie nakazywano rozwód i zmianę nazwiska, dzieci straszono umieszczeniem w domu dziecka. Po latach Henryk rozpoczął samotną walkę o rehabilitację braci i własne oczyszczenie z zarzutów – zarówno za kratami, jak i po opuszczeniu więzienia w 1992 roku. Zmarł sześć lat później, w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach.
Halina Flak została skazana na cztery lata więzienia, ale opuściła areszt tuż po ogłoszeniu wyroku. Wliczono jej czas spędzony w areszcie śledczym, a dodatkowo objęła ją amnestia. Zdzisław Flak, jej syn, został oskarżony o kradzież części samochodowych z FSM i skazany na cztery lata więzienia.
Józef Klimczak otrzymał wyrok dwunastu lat więzienia. Na wolność wyszedł w lutym 1982 roku – nie z powodu amnestii, lecz dlatego, że brakowało miejsc w więzieniach, które zapełniały się internowanymi po wprowadzeniu stanu wojennego. Klimczak zamieszkał później w dużym mieście na północy Polski, ożenił się, założył rodzinę. Według dokumentów IPN, Służba Bezpieczeństwa zmusiła go do współpracy, szantażując ujawnieniem jego przeszłości. Przyjął pseudonim „Jastrząb”, lecz jego aktywność ograniczyła się do jednej ogólnej notatki – dalszej współpracy stanowczo odmówił.
Cień wątpliwości
Sprawa została oficjalnie zamknięta, a społeczeństwo mogło odetchnąć. Tak przynajmniej chciała władza. Ale ziarno niepokoju zostało zasiane. Już wtedy – w połowie lat 70. – zaczęły pojawiać się pytania, na które nie było jasnych odpowiedzi. Czy dowody naprawdę były jednoznaczne? Czy proces nie był tylko pokazowym spektaklem? Czy Zdzisław Marchwicki – niewątpliwie człowiek o trudnym charakterze i przeszłości – był rzeczywiście bestią, której szukano przez niemal dekadę?
Wątpliwości było wiele. Po pierwsze – brak dowodów bezpośrednich. Cała sprawa opierała się na poszlakach, zeznaniach świadków, analizach psychologicznych. Nie było materiału genetycznego, bo metody badań DNA nie istniały. Nie było odcisków palców, które powiązałyby skazanych z miejscami zbrodni. Nie było nawet jednego świadka, który widziałby Marchwickiego w trakcie popełniania zbrodni. A jednak go skazano.
Po drugie – przesłuchania i śledztwo trwały miesiącami. Rodzina Marchwickiego twierdziła później, że była zastraszana, bita, zmuszana do składania fałszywych zeznań. Sam Zdzisław zmieniał wersje wydarzeń, przyznawał się do winy, by później się wycofać i oskarżyć milicję o wymuszanie zeznań. „Nie jestem Wampirem. Szukają kozła. A ja im pasuję” – miał powiedzieć podczas jednego z przesłuchań.
Po trzecie – skala zbrodni. Przez niemal 6 lat ginęły kobiety – w różnych miastach, w różnych okolicznościach. Śledczy próbowali powiązać wszystkie przypadki z jedną osobą. Ale wiele detali się nie zgadzało: różne modus operandi, różne narzędzia zbrodni, różne typy ofiar. Czy naprawdę jedna osoba mogła działać z taką zmiennością, z taką częstotliwością i przez tyle lat – nie pozostawiając niemal żadnych śladów?
Wampir czy ofiara?
Po latach pojawiły się inne teorie. Jedna z nich zakłada, że prawdziwym sprawcą był funkcjonariusz SB – człowiek z koneksjami, który potrafił niepostrzeżenie poruszać się po mieście, manipulować śledztwem i być zawsze „krok przed”.
W XXI wieku sprawę zaczęli badać niezależni dziennikarze śledczy i pisarze. Wielu z nich – w tym m.in. Ewa Ornacka czy Artur Górski – nie ma wątpliwości: proces był farsą, a Marchwicki został poświęcony na ołtarzu społecznego spokoju.
W 2015 roku na półkach księgarń pojawiła się książka Przemysława Semczuka „Wampir z Zagłębia”. Udokumentował w niej ogromną liczbę nieprawidłowości: presję polityczną, brak twardych dowodów, manipulacje przy przesłuchaniach, zastraszanie świadków, nieudokumentowane protokoły, a także znikające akta.
To właśnie jego publikacja otworzyła drogę dla dwóch toruńskich adwokatek: Anety Naworskiej i Klaudii Mokrzewskiej-Kowalczyk. Zaczęły przeglądać sprawę z nowej perspektywy. Zgromadziły nowe opinie biegłych, dotarły do nieznanych dotąd dokumentów. I w końcu – odkryły istnienie 472 tomów akt w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Katowicach, które dotychczas były ukrywane jako „ściśle tajne”.
Dlaczego przez 50 lat nie udostępniono ich sądom, rodzinie ani opinii publicznej? Prawdopodobnie dlatego, że zawierają prawdę, która mogłaby podważy
nie tylko tamten wyrok, ale cały system, który go stworzył.
Dziś trwają ostatnie przygotowania do złożenia wniosku o wznowienie postępowania. Adwokatki są zdeterminowane, by oczyścić imię Marchwickiego – choćby symbolicznie. To kwestia pamięci, godności i prawdy.
Rodzina Marchwickiego nie szuka zemsty. Chce tylko, by ich ojciec przestał być „Wampirem”. By ich nazwisko przestało być piętnem. I by na końcu tej mrocznej historii można było napisać jedno słowo: „Niesprawiedliwość”.
Monika Pawlak









