Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 5 grudnia 2025 00:21
Reklama KD Market

Święto Pracy / Labor Day

Nocą zaczyna się robić chłodno, a słońce chyli się ku zachodowi wcześniej. To ten czas w roku, kiedy można niemal poczuć koniec lata i początek września. Dla wielu to po prostu kolejny długi weekend, ale dla mnie to zawsze Święto Pracy. Nie parady czy wyprzedaże, ale to, które pamiętam z czasów, gdy miałem 12 lat i mieszkałem w północno-zachodniej części Chicago na początku lat 60.
Święto Pracy / Labor Day

Autor: Adobe Stock

Moi rodzice, oboje polscy imigranci i ocaleni z niemieckich obozów pracy, patrzyli na świat z innej perspektywy niż ich urodzeni w Ameryce sąsiedzi. Dla moich rodziców dzień bez pracy nie był zwykłym świętem; był małym cudem, darem, którym należało się delektować. Ale dla nas, dzieci, to było wielkie święto. To było ostatnie wielkie hurra, zanim znów zabrzmią szkolne dzwonki.

Dzień zaczynał się od zapachu potraw mojej mamy. Wstawała przed wschodem słońca, żeby lepić pierogi, poruszając palcami jak tancerka, formując z ciasta idealne małe rogaliki. Jadaliśmy je gotowane, z kleksem kwaśnej śmietany, a następnego dnia smażone. Czasami, jeśli mieliśmy szczęście, robiła gołąbki – farsz zawijany w liście kapusty – które zajmowały cały dzień. Kuchnia była gorącym, parnym rajem, a mój ojciec po prostu siedział przy stole z filiżanką mocnej kawy w dłoniach, obserwując ją. Niewiele mówił, ale w jego oczach widać było spokój.

Później okolica ożywała. Graliśmy w softball na korcie tenisowym w Humboldt Park. Powietrze było gęste od krzyków dzieci, turkotu samochodów i autobusów na California Avenue oraz zapachu hot dogów i burgerów z grilla. Starsi chłopcy łowili ryby na brzegu laguny, stojąc cicho i czekając na branie. Dziewczyny w niedzielnych sukienkach, przechodziły obok, chichocząc i szepcząc. Wydawało się, że cała okolica to jedna wielka rodzina. Wszyscy byliśmy Polakami, Ukraińcami i Portorykańczykami i tego dnia wszyscy byliśmy po prostu Amerykanami, cieszącymi się owocami pracy naszych rodziców.

Święto Pracy w mojej chicagowskiej dzielnicy nie wiązało się z fajerwerkami ani hucznymi imprezami. Było to proste święto, cichy ukłon w stronę mężczyzn i kobiet, którzy własnymi rękami budowali nasze życie. Liczyły się pierogi mojej mamy, zmęczona, ale spokojna twarz mojego ojca i odgłosy śmiechów moich przyjaciół na ulicy.

To było najbardziej amerykańskie święto, jakie znałem – dzień, w którym celebrowano godność pracy i prostą radość odpoczynku. To był dzień wdzięczności, bycia razem i bycia częścią czegoś większego niż my sami. To uczucie, które zawsze będę nosił w sobie, wspomnienie czasów, gdy świat był trochę prostszy i o wiele słodszy.

 


 

Labor Day

A chill’s starting to sneak in at night now, and the sun’s getting low earlier. It’s that time of year, when I can almost taste the end of summer and the start of September. 

For a lot of folks, it’s just another long weekend, but for me, it’s always Labor Day. Not the parades or the sales, but the one I remember from when I was 12 years old, living on Chicago’s near northwest side in the early 1960s.

My parents, who were both Polish immigrants and survivors of German slave labor camps, saw the world through a different lens than their American-born neighbors. For my mom and dad, a day without work wasn’t just a holiday; it was a small miracle, a gift to be savored. But for us kids, it was a grand celebration. It was the last big hurrah before the school bells rang again. 

The day began with the smell of my mother’s cooking. She’d get up before the sun to make pierogi, her fingers moving like a dancer’s, pinching the dough into perfect little crescents. We’d eat them boiled, with a dollop of sour cream, and then fried the next day. Sometimes, if we were lucky, she’d make gołąbki, stuffed cabbage rolls that were a whole day’s work. The kitchen would be a hot, steamy paradise, and my father would just sit at the table, a cup of strong coffee in his hands, watching her. He wouldn’t say much, but you could see the peace in his eyes.

Later, the neighborhood would come alive. We’d play softball in a tennis court in Humboldt Park. The air was thick with the shouts of kids, the rumble of cars and buses down California Avenue, and the smell of hot dogs and burgers on grills. The older guys would be fishing on the shore of the lagoon, standing quietly there and waiting for a bite. The girls, dressed in their Sunday dresses, would walk by, giggling and whispering. The whole neighborhood, it seemed, was one big family. We were all Polish, Ukrainian, and Puerto Rican, and on this day, we were all just Americans enjoying the fruits of our parents’ labor.

Labor Day in my Chicago neighborhood wasn’t about fireworks or big parties. It was a simple holiday, a quiet nod to the men and women who built our lives with their hands. It was about my mother’s pierogi, my father’s tired but peaceful face, and the sound of my friends’ laughter in the street. 

It was the most American holiday I knew, a day to celebrate the dignity of work and the simple joy of rest. It was a day to be grateful, to be together, and to be a part of something bigger than ourselves. It was a feeling I’ll always carry with me, a memory of a time when the world was a little simpler and a whole lot sweeter.

John Guzlowski

amerykański pisarz i poeta polskiego pochodzenia. Publikował w wielu pismach literackich, zarówno w USA, jak i za granicą, m.in. w „Writer’s Almanac”, „Akcent”, „Ontario Review” i „North American Review”. Jego wiersze i eseje opisujące przeżycia jego rodziców – robotników przymusowych w nazistowskich Niemczech oraz uchodźców wojennych, którzy emigrowali do Chicago – ukazały się we wspomnieniowym tomie pt. „Echoes of Tattered Tongues”. W 2017 roku książka ta zdobyła nagrodę poetycką im. Benjamina Franklina oraz nagrodę literacką Erica Hoffera za najbardziej prowokującą do myślenia książkę roku. Jest również autorem serii powieści kryminalnych o Hanku i Marvinie, których akcja toczy się w Chicago oraz powieści wojennej pt. „Retreat— A Love Story”. John Guzlowski jest emerytowanym profesorem Eastern Illinois University.
-
John Guzlowski's writing has been featured in Garrison Keillor’s Writer’s Almanac, Akcent, Ontario Review, North American Review, and other journals here and abroad. His poems and personal essays about his Polish parents’ experiences as slave laborers in Nazi Germany and refugees in Chicago appear in his memoir Echoes of Tattered Tongues. Echoes received the 2017 Benjamin Franklin Poetry Award and the Eric Hoffer Foundation's Montaigne Award for most thought-provoking book of the year. He is also the author of two Hank Purcell mysteries and the war novel Road of Bones. Guzlowski is a Professor Emeritus at Eastern Illinois University.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama