Cyfrowe cmentarze
W tradycji wielu kultur istniało przekonanie, że człowiek żyje tak długo, jak długo ktoś o nim pamięta. Internet przewartościował to przekonanie. Nawet jeśli nikt nie wspomina naszego imienia, algorytmy przechowują nasze cyfrowe ślady. Na serwerach rozsianych po świecie tkwią miliardy zdjęć i postów. Google gromadzi maile, Facebook utrzymuje profile zmarłych użytkowników, Twitter/X zatrzymuje echo wpisów, a chmury danych magazynują nasze filmy, dokumenty i głosy.
Jeszcze w XX wieku ludzie pozostawiali po sobie papierowe listy i albumy rodzinne, które mogły przetrwać w zamkniętej szufladzie albo ulec zniszczeniu. Dziś pozostawiamy coś o wiele trudniejszego do unicestwienia – ślady cyfrowe, które nie mają jednej materialnej formy. Są kopiowane, zapisywane na backupach, powielane w niekończących się replikach. To one stają się współczesnym „życiem wiecznym”.
Co zrobić z kontem zmarłego? Firmy technologiczne, choć niechętnie, zaczęły zmierzać się z tym problemem. Facebook wprowadził możliwość przekształcenia profilu w „konto wspomnieniowe”. Google pozwala ustawić „menedżera nieaktywności”, który po dłuższym braku użytkowania informuje wskazane osoby i przekazuje im dostęp do danych. Ale w praktyce miliardy kont dryfują w przestrzeni jak opuszczone grobowce – nikt ich nie odwiedza, ale one wciąż istnieją.
Te cyfrowe cmentarze są paradoksalne. Z jednej strony pozwalają rodzinom pielęgnować pamięć – zdjęcia, wpisy, wiadomości stają się pamiątką i pomostem do bliskiego, którego już nie ma. Z drugiej – przypominają niepokojąco o tym, że sieć nie zna zapomnienia. Każdy zmarły użytkownik to kolejny duch obecny w cyfrowym świecie.
Muzeum ludzkości
To, że Internet nie zapomina, nie dotyczy jedynie zmarłych. Nasze wpadki, kompromitujące nagrania, dawne komentarze – wszystko to może wypłynąć po latach. W tym sensie cyfrowa wieczność bywa przekleństwem. W świecie, gdzie zwykła fotografia z młodości potrafi stać się bronią w rękach przeciwników, Internet jawi się jako bezlitosny świadek.
Świadomość tej nieśmiertelności ma wymiar niemal metafizyczny. Dawniej wieczność była domeną bogów i religii. Dziś stała się efektem ubocznym technologii. Nikt z nas nie prosił o nieśmiertelność, a jednak każdy, kto kliknął „opublikuj” lub „wyślij”, wszedł w nowy porządek istnienia.
Czy to oznacza, że Internet stanie się kiedyś gigantycznym muzeum ludzkości? Możliwe. Archeolodzy przyszłości nie będą musieli kopać w piaskach Egiptu ani czytać zbutwiałych pergaminów – wystarczy im dostęp do serwerów. Odkryją tam nie tylko wielkie dzieła i kroniki, ale też banalne selfie, śmieszne filmiki, intymne rozmowy. Cyfrowa historia nie zna hierarchii: wielkie i małe zostaje zachowane w tym samym formacie, z jednakową wagą.
To rodzi pytania o sens i jakość pamięci. Jeśli wszystko zostaje zachowane – czy cokolwiek naprawdę pozostaje ważne? Może nasza przyszłość to nie tyle nieśmiertelność, co zalew niekończącego się szumu.
Prawo do zapomnienia
W tle tego wszystkiego kryje się pytanie o duszę. Jeśli fotografie, nagrania głosu, filmy i słowa tworzą cyfrowy portret człowieka, to czy można mówić o „życiu po życiu” w sieci? Niektóre firmy eksperymentują już z tworzeniem botów symulujących osobowość zmarłych – na podstawie ich postów i wiadomości. Rozmowa z takim cyfrowym cieniem przypomina dialog z duchem, tyle że stworzonym przez algorytm.
W 2020 roku głośnym echem odbił się przypadek koreańskiego programu, który stworzył wirtualną rekonstrukcję zmarłej siedmioletniej dziewczynki. Jej matka mogła „spotkać” ją w technologii VR – rozmawiać, dotknąć cyfrowej dłoni. Wzruszenie mieszało się z grozą: czy to pociecha, czy eksperyment na granicy moralności? Podobne próby podejmują start-upy w USA i Chinach, oferując możliwość rozmowy z „cyfrowymi duchami” – chatbotami, które mówią głosem zmarłego i powtarzają jego słowa.
To otwiera niebezpieczną granicę: czy w przyszłości człowiek zniknie, jeśli jego cyfrowa kopia nadal będzie odpowiadać na pytania? Czy będziemy umierać tylko biologicznie, a nasza świadomość – choćby w zubożonej formie – będzie krążyć w sieci?
W odpowiedzi na rosnący lęk przed nieśmiertelnością danych pojawiło się pojęcie „prawa do bycia zapomnianym”. W Unii Europejskiej, na mocy orzeczenia Trybunału Sprawiedliwości, każdy może żądać od wyszukiwarek usunięcia pewnych treści ze swojego cyfrowego wizerunku. Jednak prawo to działa wybiórczo i zderza się z techniczną niemożnością pełnego wymazania danych. To raczej iluzja – cień kontroli w świecie, w którym kontrola dawno nam się wymknęła.
Cyfrowy notariusz
Innym problemem staje się cyfrowe dziedziczenie. Co dzieje się z naszym kontem w banku online, kryptowalutami, biblioteką zdjęć, gdy umieramy? Kto ma prawo do naszych cyfrowych pamiątek? Czy w przyszłości testamenty będą musiały obejmować także loginy i hasła, przekazywane potomkom jak niegdyś srebrna zastawa? Już dziś kancelarie prawnicze oferują usługę „cyfrowego notariusza” – przechowywania danych i ich transferu po śmierci właściciela.
Internet jest więc jednocześnie archiwum i nekropolią. To, co dla jednych jest błogosławieństwem – wiecznym dostępem do wspomnień – dla innych staje się klątwą niemożności zapomnienia. Tak jak dawne grobowce przechowywały ciała i imiona, tak dziś serwery przechowują naszą pamięć. Tyle że nie trzeba już hieroglifów ani epitafiów. Wystarczy login i hasło.
„Życie wieczne” nie jest już metaforą z religijnych ksiąg. Jest faktem codzienności – zapisywanym w e-mailach, zdjęciach i nagraniach. Nasze cyfrowe „ja”, nawet jeśli my sami odejdziemy, nie zostaje pogrzebane. To nowa forma nieśmiertelności – fascynująca, ale i niepokojąca. Internet stał się największym archiwum ludzkości, a każdy z nas – świadomie lub nie – wnosi do niego swój fragment. To tam powstają nasze cyfrowe grobowce, które pozostaną, gdy nasze ciała obrócą się w pył.
Monika Pawlak









