Oni nie tylko grali rocka. Oni byli rockiem! Oni to: Robert Plant – charyzmatyczny wokalista, Jimmy Page – wirtuoz gry na gitarze, utalentowany basista John Paul Jones oraz John Bonham, zwany „Bonzo”, genialny perkusista.
Narodziny żywiołu
Londyn, rok 1968. Na ulicach królują dzwony, długie włosy i marzenia o wolności. W tym kipiącym tyglu rodzi się coś, co na zawsze zmieni historię rocka: Led Zeppelin. Jimmy Page, wówczas 24-letni gitarzysta, zdążył już zasłynąć jako cudowne dziecko brytyjskiej sceny muzycznej. Właśnie rozpadł się jego dotychczasowy zespół, The Yardbirds. W głowie Page’a zaczął tlić się pomysł, by stworzyć grupę, która połączy bluesa, psychodelię i mocną, niemal pierwotną energię. To nie ma być kolejny boysband z gitarami, tylko muzyczny żywioł.
Dołącza do niego basista i multiinstrumentalista John Paul Jones, który marzy o graniu czegoś bardziej ambitnego niż telewizyjne dżingle. Potem pojawia się Robert Plant – młody, nieco dziki wokalista o głosie, który brzmi jak połączenie anioła i lwa. Plant przyprowadza swojego przyjaciela, perkusistę Johna Bonhama, którego potężne uderzenia w bębny dosłownie wstrząsają sceną.
Na początku nazywają się… The New Yardbirds. Dopiero po pierwszych próbach Jimmy Page sięga po nazwę, która przeszła do historii. Według legendy perkusista The Who, Keith Moon, rzucił żartem, że ten zespół „spadnie jak ołowiany sterowiec”, czyli „lead zeppelin”. Page, z typowym brytyjskim humorem i błyskiem w oku, przerobił to na Led Zeppelin, bo uznał, że „lead” (czytane „lid”) mogłoby wprowadzać Amerykanów w błąd.
Narodziny fenomenu
Pierwsze wspólne dźwięki? To było jak eksplozja. W małej salce prób przy Gerrard Street czterech muzyków stworzyło coś, co trudno było ująć w słowa: połączenie dzikiej energii bluesa z mocą, jakiej wcześniej świat nie słyszał. Ich pierwszy koncert, jeszcze pod starą nazwą, odbył się w małym klubie w Danii. Publiczność była zszokowana! Jeszcze wtedy nikt nie wiedział, że jest świadkiem narodzin nowej ery.
Zaledwie kilka miesięcy później ukazał się debiutancki album „Led Zeppelin”, nagrany w dziewięć dni. Brzmiał, jakby powstał w ogniu. Krytycy kręcili nosami, ale publiczność oszalała. To był początek fenomenu, który miał zdefiniować pojęcie rockowego brzmienia. Zespół poszedł za ciosem i jeszcze w tym samym roku wydał swoją drugą płytę.
Kolejne lata to kolejne wydawnictwa: „Led Zeppelin III”, „Led Zeppelin IV”, „Houses of the Holy”, „Physical Graffiti”, „Presence” i „In Through the Out Door” (ostatecznie grupa nagrała 9 albumów studyjnych, 4 albumy koncertowe i 10 albumów kompilacyjnych) oraz tysiące kilometrów tras koncertowych. Sam zespół szybko zyskał miano „największego na świecie”, a na trasie poruszał się własnym samolotem, Boeingiem 720-022, o nazwie „The Starship”, który pilotował perkusista grupy. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Bonzo nie posiadał licencji pilota.
Koncerty grupy to zresztą specjalny rozdział w historii zespołu. Robert Plant, z rozwianymi blond lokami i otwartą koszulą, był kwintesencją rockowego seksapilu. Ale nie wszyscy byli gotowi na taką dawkę zmysłowości. Kiedyś, podczas koncertu, wykonywał „The Lemon Song” tak sugestywnie, że Ann i Nancy Wilson z zespołu Heart wyszły z sali oburzone. Dla jednych był bogiem erotyzmu, dla innych – skandalistą bez granic. Plant komentował to po latach z uśmiechem: „Nie wiedziałem, że śpiewając o cytrynie, można wywołać burzę”.
Narodziny skandalistów
To zresztą nie pierwszy i nie jedyny skandal na koncie grupy. Led Zeppelin szybko stali się symbolem wolności i seksu, więc afer nie brakowało. W 1973 roku wyrzucono ich z hotelu Edgewater w Seattle, kiedy okazało się, że członkowie zespołu schwytali kilkadziesiąt rekinów błotnych z… hotelowego okna.
Muzycy zostali też oskarżeni o plagiat swojego bodaj najsłynniejszego utworu „Stairway to Heaven”, który zdaniem rodziny Randy’ego Wolfe’a z zespołu Spirit miał być zbyt podobny do ich kawałka „Taurus”. Sprawa trafiła do sądu i… wróciła jak echo z lat 70. w 2020 roku, kiedy ostatecznie sąd oczyścił Zeppelinów z zarzutów. Po ogłoszeniu wyroku Jimmy Page milczał, a Robert Plant tylko rzucił: „Nie da się ukraść magii”.
Ale to nie był jedyny raz, gdy ich geniusz ocierał się o granicę prawa. „Whole Lotta Love”, „The Lemon Song” czy „Dazed and Confused” – ponoć każda z tych piosenek miała w sobie coś znajomego. Jake Holmes, autor oryginalnego „Dazed and Confused”, po latach milczenia wreszcie złożył pozew. W 2025 roku sprawa zakończyła się ugodą. Może i pieniądze zamknęły usta, ale mit pozostał: Led Zeppelin byli nie tylko twórcami, ale i… „pożyczkobiorcami” dźwięków.
Nie każdy wie, że Led Zeppelin mieli też na koncie aferę finansową. W tzw. Rossminster Affair muzycy próbowali przenieść część swoich praw majątkowych do fundacji teatralnej, by uniknąć ogromnych podatków w Wielkiej Brytanii. Zespół argumentował, że chce wspierać kulturę, ale fiskus szybko zdemaskował tę „filantropię z gitarą w tle”. Ponieważ nie było to niezgodne z prawem, a jedynie na granicy prawa – ostatecznie skończyło się na ugodzie. Jednak brytyjska prasa nie zostawiła na zespole suchej nitki. Jak pisał wtedy „The Times”: „To nie tragedia Szekspira. To rockowa farsa”.
Dzień, który zatrzymał echo rocka
To był czwartek, 25 września 1980 roku. Zespół gościł w The Old Mill House, wiejskiej posiadłości swojego założyciela, Jimmy’ego Page’a. Muzycy byli w trakcie planowania kolejnej trasy po USA. Wieczór zaczął się od żartów, ale skończył tragedią. John Bonham upił się w sztok. Ponoć wypił tego wieczoru 40 kieliszków wódki (czyli ok. 1,5 litra!). Jego asystent położył go do łóżka. Rano okazało się, że Bonzo nie żyje. Sekcja wykazała, iż udusił się własnymi wymiocinami. Muzyk miał zaledwie 32 lata.
Świat zamarł. Zespół, który wypełniał stadiony, w jednej chwili pogrążył się w ciszy. Jakby piorun uderzył prosto w serce czterech bogów rocka. Nastąpił koniec. „Nie mogliśmy dalej grać bez Johna. To nie byłby już Led Zeppelin” – powiedzieli później członkowie zespołu w oficjalnym oświadczeniu. Krótkim, eleganckim, bolesnym jak cięcie nożem.
Co dalej?
Po śmierci Bonhama każdy z muzyków poszedł inną drogą. Jimmy Page, który jeszcze niedawno czarował riffami, pogrążył się w milczeniu. Zniknął. Ponoć przez kilka lat nie dotknął gitary. Stracił nie tylko przyjaciela, ale i część siebie. Nie mógł sobie darować, że tragedia wydarzyła się pod jego dachem. W latach 80. Page próbował wrócić z projektami solowymi, ale nigdy już nie brzmiał tak jak dawniej.
Robert Plant, czyli głos Zeppelinów, niegdyś pełen ognia i młodzieńczej pasji, po tragedii stał się bardziej melancholijny. Artysta uciekł w rodzinne strony, odsunął się od sceny. „Nie chciałem już śpiewać o bogach i magii. Chciałem śpiewać o ludziach” – mówił po latach. Jego solowa kariera okazała się sukcesem, ale Plant nigdy nie pozwolił, by przeszłość wzięła nad nim górę. Dziś uchodzi za jednego z najbardziej eleganckich „ocalałych” rocka.
John Paul Jones, cichy geniusz i multiinstrumentalista, skupił się na muzyce filmowej. Zawsze w cieniu, zawsze z klasą. To on jako pierwszy zrozumiał, że legenda Zeppelinów powinna zostać zamknięta w czasie. „Nie można grać z duchem. Bonham był nie do zastąpienia” – powiedział w jednym z wywiadów.
I chociaż faktycznie zespołu nie ma, to ich muzyka, pełna mocy, magii i buntu, wciąż przyciąga nowe pokolenia. Bo być może właśnie w tej mieszance grzechu i geniuszu kryje się sekret nieśmiertelności Led Zeppelin.
Małgorzata Matuszewska









