Gdy w połowie listopada 2025 r. grupa posłów zebrała 218 podpisów pod tzw. „discharge petition”, rozpoczął się polityczny wyścig o to, czy Kongres zmusi Departament Sprawiedliwości do ujawnienia wszystkich nieklasyfikowanych materiałów związanych z Epsteinem. Sama petycja była efektem miesięcy nacisku polityków obu partii, inicjatywy popierały zarówno frakcje republikańskie; kongresmen Thomas Massie, kongresmenka Marjorie Taylor Greene, jak i zdecydowana większość Demokratów. Dwunastego listopada uzyskała wymagany próg, co formalnie zdjęło barierę proceduralną i umożliwiło przegłosowanie ustawy w Izbie.
Kluczowym momentem był wrześniowy wybór Demokratki Adelity Grijalvy w wyborach uzupełniających do Izby Reprezentantów. Przewodniczący tego gremium, Mike Johnson, przez 7 tygodni blokował jej zaprzysiężenie, co zostało odebrane jako próba oddalenia w czasie oddania jej głosu za odblokowaniem petycji o ujawnienie „listy Epsteina”. Potencjalny głos Grijalvy stanowił bowiem przełamanie impasu w tej sprawie. Wszystko dlatego, że za pełną jawnością opowiedziała się niewielka część republikańskich polityków, wśród nich Marjorie Taylor Greene. Wcześniej zagorzała stronniczka Donalda Trumpa, coraz głośniej krytykowała przewodniczącego Izby, oraz samego prezydenta za blokowanie jawności w sprawie, która stała się dla ruchu MAGA poważnym odstępstwem od oficjalnego stanowiska Białego Domu.
W wywiadach w prasie Greene mówiła, że Trump popełnia „wielki błąd”, sprzeciwiając się ujawnieniu dokumentów, zwłaszcza że jej zdaniem ofiary zasługują na prawdę. Argumentowała, że „bogaci, wpływowi ludzie nie powinni być chronieni” i że rząd ma obowiązek ujawnić pełne informacje, by przywrócić sprawiedliwość. W mediach społecznościowych ostrzegała Trumpa, że jego opóźnianie ujawnienia plików może kosztować go poparcie bazy MAGA.
Na początku Trump ogłosił, że wycofuje swoje poparcie dla Greene. Zapowiedział też, że jeśli pojawi się odpowiedni kandydat konserwatywny, wesprze go w prawyborach przeciwko Greene.
Proces od podpisania petycji do głosowania trwał zaledwie kilka dni. Petycja osiągnęła próg 12 listopada, a Izba zagłosowała 18 listopada. Za było 427 kongresmenów, a jedynym, który sprzeciwił się jawności, okazał się Republikanin z Luizjany Clay Higgins. Ten wynik pokazał, że presja polityczna osiągnęła punkt krytyczny. Po szybkim przejściu przez Izbę Senat zgodził się na przyjęcie ustawy bez poprawek przez jednogłośną zgodę, co niemal natychmiast skierowało akt do Białego Domu.
Retoryka Donalda Trumpa przeszła w tym procesie zauważalną ewolucję i stała się jednym z najbardziej komentowanych elementów politycznego spektaklu. Początkowo Biały Dom starał się unikać głosowania i niektórzy sojusznicy prezydenta lobbowali przeciwko ujawnieniu dokumentów; Trump publicznie sugerował, że sprawa to „rozdmuchana” kwestia i w ostatnich tygodniach wprost dawał sygnały, by Republikanie blokowali inicjatywę. Jednak pod rosnącą presją wewnątrz własnej partii, a także w obliczu dużego poparcia publicznego dla przejrzystości prezydent wycofał wcześniejszy opór, twierdząc publicznie, że nie ma nic do ukrycia i że podpisze ustawę, jeśli trafi na jego biurko. To niespodziewane przesunięcie retoryczne osłabiło argumenty tych, którzy woleli chronić dokumenty przed ujawnieniem.
Z kolei stanowisko przewodniczącego Mike’a Johnsona było bardzo ostrożne. Jako lider Izby Johnson pierwotnie sygnalizował obawy co do precedensu ustawowego i możliwości naruszenia procedur Departamentu Sprawiedliwości; formułował też argumenty o konieczności ochrony prywatności ofiar i potencjalnych utrudnieniach dla trwających śledztw. Mimo to, wobec przytłaczającej większości głosów i faktu, że petycję podpisały osoby z różnych skrzydeł politycznych, Johnson zaakceptował proces, starając się jednocześnie podkreślić, że Senat nie powinien zmieniać treści ustawy.
Demokraci od początku wykorzystywali zarówno argumenty moralne, jak i proceduralne: domagali się transparentności w imię sprawiedliwości wobec ofiar i odpowiedzialności instytucji, które przez lata mogły pozwolić na zatajenie informacji. Liderzy Senatu, w tym Chuck Schumer, otwarcie wezwali do szybkiego przegłosowania ustawy i zadeklarowali gotowość przyjęcia projektu bez poprawek, by nie wprowadzać opóźnień. W praktyce to właśnie koordynacja linii partyjnej i presja publiczna sprawiły, że uzyskała ona szerokie poparcie w obu izbach.
Warto też zwrócić uwagę na proceduralne zabezpieczenia: ustawa przewiduje możliwość „edycji” mającej chronić tożsamość ofiar i nieujawnionych informacje wciąż istotne dla śledztw, co było odpowiedzią na obawy o naruszenie prywatności. To kompromis, który pomógł zjednać umiarkowanych posłów i pozornie złagodzić opór tych, którzy bali się dać „wolną rękę” mediom i opinii publicznej. Ale pojawiają się, wobec tego obawy, że Departament Sprawiedliwości może, w imię toczącego się śledztwa, zasłonić się i zabronić publikacji części informacji, które mogą w niekorzystnych świetle pokazać prezydenta.
Sam Donald Trump prezentuje swoją retorykę jako obronę przed „demokratycznym oszustwem”, co wpisuje się w jego typowy styl polityczny; łączenie narracji o ataku z opowieścią o jawności i walce o sprawiedliwość. Z jednej strony deklaruje chęć ujawnienia akt, z drugiej – sygnalizuje, że pewne informacje powinny pozostać chronione, by nie zranić „niewinnych” osób. Wezwał też do śledztwa wobec Demokratów, między innymi przeciwko Billowi Clintonowi, a to może być próbą przekierowania narracji: zamiast być postrzeganym jako chroniący wpływowych, chce przedstawić siebie jako tego, który demaskuje.
Demokraci tymczasem opublikowali emaile z archiwum Epsteina, które rzekomo pokazują, że Epstein twierdził, iż Donald Trump wiedział o ofiarach pedofilskiej siatki. Jeden z nich pochodzi z 2011 roku i jest adresowany do Ghislaine Maxwell – Epstein pisze, że Trump „spędził godziny w moim domu” z jedną z ofiar. Określił też Trumpa jako „psa, który nie szczekał”, co Demokraci interpretują jako sugestię, że Trump miał świadomość pewnych rzeczy, ale nie został publicznie powiązany z ofiarami.
Sprawa nabiera dodatkowej dynamiki, ale komentatorzy zwracają uwagę, że Biały Dom może próbować odwracać uwagę opinii publicznej. Pojawiają się skojarzenia z filmem Barry’ego Levinsona „Wag the Dog” z 1997 roku, w którym to administracja fikcyjnego prezydenta wywołuje konflikt międzynarodowy, by przysłonić skandal, w który zamieszany jest gospodarz Białego Domu. W ten sposób interpretowane są działania Pentagonu na Karaibach i potencjalna interwencja zbrojna w Wenezueli i Kolumbii, przeciwko narkotykowym kartelom, której Trump nie wyklucza.
Daniel Bociąga
[email protected]
[email protected]









