Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 13 grudnia 2025 12:32
Reklama KD Market

Misja na dnie Pacyfiku

Ostatnie, co najprawdopodobniej usłyszał kapitan atomowego okrętu podwodnego K-129 Władimir Kobzar, była eksplozja, która wysłała go wraz z załogą na dno Pacyfiku. Ponieważ okręt działał w warunkach ciszy operacyjnej, marynarka wojenna Związku Radzieckiego początkowo nie miała pojęcia, że właśnie straciła jedną ze swoich flagowych jednostek. Dopiero kiedy kapitan nie zgłosił się zgodnie z ustalonym harmonogramem 8 marca 1968 roku, zrozumiano, że wydarzyło się coś złego.
Misja na dnie Pacyfiku

Autor: Wikipedia

Okręt zniknął bez śladu, nie wysyłając żadnego sygnału alarmowego, żadnego kodu ani pożegnania. Zginęło 98 marynarzy a wraz z nimi na dnie oceanu spoczęły znajdujące się na jednostce pociski nuklearne. W czasach, gdy stosunki między Stanami Zjednoczonymi a ZSRR były napięte jak struna, zaginięcie atomowego okrętu, zdolnego do przenoszenia głowic nuklearnych, było czymś o wiele poważniejszym niż zwykłą katastrofą. Dla Moskwy był to cios w prestiż, a dla Waszyngtonu – niepowtarzalna okazja.

Projekt Azory

Sowieci przez wiele tygodni gorączkowo przeszukiwali bezkresne oceaniczne pustkowia. Bezskutecznie. Jednak w momencie katastrofy amerykański system nasłuchu wychwycił pojedynczy, charakterystyczny dźwięk przypominający potężną podwodną eksplozję. Dzięki temu U.S. Navy było w stanie zlokalizować wrak, spoczywający ponad 5 kilometrów pod powierzchnią wody. W ten sposób narodził się jeden z najbardziej ambitnych i najbardziej ryzykownych planów CIA: Projekt Azory.

W tamtych latach USA i ZSRR znajdowały się w samym środku zimnowojennego wyścigu, w którym każda przewaga – nawet najdrobniejsza – mogła przechylić szalę globalnego bezpieczeństwa. Każdy kod szyfrujący, każdy fragment technologii, każde zdanie z tajnych rozkazów było bezcenne. A na K-129 znajdowało się wszystko: instrukcje startu rakiet, procedury nuklearne, systemy szyfrowania, zapisy komunikacji. Ponadto radziecki okręt był wyposażony w technologię, którą Amerykanie chcieli zdobyć za wszelką cenę. Maszyna dysponowała jednym z najnowocześniejszych systemów sonarowych i akustycznych, pozwalających na skuteczne wykrywanie innych jednostek. Amerykanom zależało też na poznaniu konstrukcji kadłuba, co pozwoliłoby ocenić jego wytrzymałość i unikalny „podpis akustyczny”, czyli charakterystyczny, niepowtarzalny dźwięk wynikający z pracy silników, śrub i urządzeń pokładowych, kluczowy do identyfikacji i śledzenia tego typu okrętów. 

K-129 przenosił też kilka rodzajów broni jądrowej. Były to zarówno balistyczne pociski rakietowe wyposażone w głowice nuklearne, jak i torpedy z ładunkami jądrowymi. Wszystko to było dla amerykańskiego wywiadu na wagę złota.

W tej sytuacji CIA postanowiło dokonać niemożliwego. Zaplanowano zbudowanie specjalnego statku, który miał wydobyć wrak, mimo zawrotnej głębokości i ryzyka, że nad głowami agentów mogą w każdej chwili pojawić się radzieckie jednostki patrolowe. Aby zmylić zarówno amerykańską opinię publiczną, jak i radziecki wywiad, CIA namówiło do współpracy ekscentrycznego miliardera Howarda Hughesa. Podczas konferencji prasowej ogłoszono, że Hughes razem z firmą Global Marine opracowuje technologię wydobywania niezwykle cennych minerałów z dna oceanicznego. 

Był to genialny pomysł. Hughes słynął ze swojego bogactwa i ekscentryczności. Opinia publiczna nie miała wątpliwości, że milionera stać było na taką inwestycję. Jako jedyny właściciel firmy Hughes Tool Company mógł wydawać tyle, ile chciał. Oficjalnie więc zajął się badaniem sposobów wydobywania manganowych bryłek z głębin i budował potrzebny mu do tego okręt. W rzeczywistości powstawał pływający 180-metrowy kolos, który miał posłużyć do przeprowadzenia jednego z najodważniejszych aktów szpiegowskich XX wieku. CIA wyposażyła go w zestaw instrumentów i urządzeń pozwalających zarówno na wydobycie, jak i analizę wraku radzieckiej jednostki. Na pokładzie znalazła się między innymi ciemnia fotograficzna, systemy do neutralizacji odpadów nuklearnych oraz gigantyczne stalowe ramię, które miało w całości podnieść ogromny kadłub.

„Kosmiczna misja na dnie oceanu”

Lata wytężonych prac, nieustannych prób i błędów doprowadziło do skonstruowania łodzi, która była w stanie dokonać wydawałoby się niemożliwego. Kiedy więc latem 1974 roku „Hughes Glomar Explorer”, jak nazwano jednostkę, dotarł na miejsce, na jego pokładzie unosiło się niemal namacalne napięcie. Głębiny skrywały technologię mogącą zmienić układ sił między supermocarstwami a ryzyko wpadki było duże. Radzieckie jednostki coraz częściej pojawiały się bowiem na horyzoncie, zupełnie nieświadome, że pod nimi – milimetr po milimetrze – trwa operacja, którą historycy później określą jako „kosmiczną misję przeprowadzoną na dnie oceanu”. Precyzja, jakiej wymagało podniesienie wielotonowego okrętu, graniczyła z szaleństwem. Stalowa konstrukcja w kształcie gigantycznego chwytaka miała unieść rozerwany kadłub i wciągnąć go do podwieszonego hangaru, ukrywając wszystko przed wścibskim wzrokiem radzieckich obserwatorów.

I kiedy wydawało się, że akcja odniesie sukces, kiedy gigantyczny chwytak podnosił upragniony wrak, część kadłuba oderwała się i, zgodnie z relacjami uczestników, „zniknęła w ciemności szybciej, niż ktokolwiek zdołał zareagować”. Na powierzchnię trafiła jedynie jedna sekcja okrętu, podczas gdy rakiety nuklearne oraz pomieszczenie kodowe pozostały na dnie.

CIA nigdy w pełni nie odtajniła projektu, więc nie wiadomo, co dokładnie udało się z wraku odzyskać. Przez lata spekulowano, że być może wydobyty fragment kadłuba wystarczył do tego, by Amerykanie odtworzyli konstrukcję statku, co pomogło w rozwijaniu ich własnej technologii. Dopiero po jakimś czasie ujawniono, że z głębin udało się wydobyć ciała kilku radzieckich marynarzy, którym zorganizowano wojskowy pochówek – gest niezwykle szlachetny, zwłaszcza jak na ówczesne warunki geopolityczne. Amerykanie pochowali ich z honorami wojskowymi, zgodnie z tradycją wspólną wszystkim marynarzom świata, niezależnie od tego, po której stronie zimnowojennej barykady służyli. Na odtajnionym po latach nagraniu widać oficerów U.S. Navy stojących w pełnym umundurowaniu, czytających modlitwę nad metalowymi trumnami i opuszczających je powoli w czarne wody Pacyfiku. 

Projekt Azory pokazał, do jakich działań gotowe były Stany Zjednoczone, by zyskać nawet minimalną przewagę nad Związkiem Radzieckim. Gdyby CIA udało się wydobyć K-129 w całości, historia zimnej wojny mogłaby potoczyć się zupełnie inaczej. Amerykanie mieliby dostęp do informacji, które mogłyby odwrócić równowagę sił podczas kluczowych negocjacji w sprawie kontroli zbrojeń. Ocean oddał jednak tylko to, co chciał. Reszta wciąż spoczywa gdzieś w mroku, czekając, aż ktoś kiedyś ponownie odważy się po nią sięgnąć.

Maggie Sawicka


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama