Wszystko zaczęło się w Kijowie – mieście, które według legendy założyli trzej bracia: Kij, Szczek i Choryw, a siostrą ich była piękna Łybedź. Z tej romantycznej opowieści o rodzeństwie, które wzniosło gród nad Dnieprem, zrodził się mit założycielski całej wschodniosłowiańskiej cywilizacji.
W X wieku Kijów był jednym z największych ośrodków Europy. Jego złote kopuły błyszczały nad Dnieprem, a przez jego bramy przechodziły karawany kupców z Konstantynopola, Waregów i Persji. To tu, w 988 roku, książę Włodzimierz Wielki przyjął chrzest – wydarzenie to złączyło Ruś z chrześcijaństwem i uczyniło z niej duchową spadkobierczynię Bizancjum. Włodzimierz, jeszcze jako poganin, słynął z licznych żon i konkubin, ale gdy został ochrzczony, kazał zatopić posągi dawnych bogów w Dnieprze. Ludzie mówili, że sam Perun, bóg piorunów, płynął w dół rzeki, przeklinając Kijów.
Po śmierci Włodzimierza jego potomkowie rządzili rozległym państwem, ale braterskie wojny i mongolski kataklizm XIII wieku położyły kres tej świetności. Z ruin Rusi Kijowskiej wyrosły trzy nowe byty: Księstwo Halicko-Wołyńskie, które przetrwało jeszcze stulecie w cieniu Polski; kupiecka Republika Nowogrodzka – wolna, bogata i dumna; oraz maleńkie Księstwo Włodzimierskie – później Moskiewskie, gdzie w wilgotnych lasach północno-wschodnich dopiero kiełkowała ambicja przyszłego imperium.
Utracone prawo głosu
Moskwa długo była jednym z wielu księstw, niewyróżniającym się niczym szczególnym. Dopiero w XV wieku, gdy Iwan III Srogi zrzucił tatarskie jarzmo, zaczęła rosnąć w siłę. Iwan nie chciał być jednym z wielu – chciał być jedynym. W swoich oczach był następcą książąt kijowskich, spadkobiercą świętej tradycji, której nikt inny nie miał prawa sobie przywłaszczyć.
To on po raz pierwszy ogłosił Moskwę „Trzecim Rzymem”, miejscem, gdzie przetrwała prawdziwa wiara. „Dwa Rzymy upadły, trzeci stoi, a czwartego nie będzie” – zapisał jego mnich Filoteusz.
W 1471 roku w bitwie nad Szełonią Iwan rozgromił Republikę Nowogrodzką – ostatnie wolne państwo ruskie, gdzie wiec ludu decydował o losach kraju. Kronikarze pisali, że po zwycięstwie car kazał zabrać dzwon wiecowy, symbol wolności Nowogrodu. Niektórzy zaklinali się, że dzwon ten miał własną duszę – w mroźne poranki wydawał cichy, ledwie słyszalny pomruk, jak oddech śpiącego kolosa. Kiedy lud Iwana III przyjechał, by go zrabować, dzwon obwiązano linami i zsunięto z dzwonnicy. Runął na śnieg z głuchym jękiem, który przeszył rynek jak lament. Mówiono, że to nie był dźwięk, ale skarga.
Podróż do Moskwy odbył na saniach, przewiązany jak jeniec. Droga przez lód była daleka, a każdy uskok rysował mu na brązie nowe blizny. Kiedy wreszcie dzwon zawisł na Kremlu, nie bił już tak jak dawniej – ton miał głębszy, cięższy, jakby pamiętał zabraną mu wolność. Moskwa nazwała to trofeum „głosem Rusi”, lecz w sercach Nowogrodzian pozostał jako „jęk republiki”. I oto cała symbolika tamtego zwycięstwa: autokracja zawłaszczyła dźwięk, aby zagłuszyć ciszę po utraconym prawie głosu. Tak zamilkła ostatnia republika Rusi.
Car z boskiego mandatu
Wnuk Iwana III, Iwan IV Groźny, był pierwszym, który formalnie przyjął tytuł „cara Wszechrusi” (europejskim odpowiednikiem „cara” jest słowo „cesarz”) – wywodzący się od imienia Juliusza Cezara. Wierzył, że jego ród łączy się z cesarzami bizantyjskimi, a poprzez nich – z samym Rzymem. W ten sposób stworzył genealogiczny pomost między Kijowem, Bizancjum i Rzymem – mistyczny łańcuch, który miał legitymizować jego władzę.
Na jego dworze pojawiły się symbole cesarstwa: orzeł o dwóch głowach, złote berło i purpurowa szata. Iwan Groźny uważał się nie tylko za władcę, ale i kapłana, narzędzie Boga na ziemi. Gdy w 1547 roku koronował się w Soborze Uspieńskim, miał powiedzieć: „Nie ma władzy nad carem, prócz Boga samego”.
Jego panowanie było epoką terroru. Podbił Chanat Kazański i Astrachański, rozciągając władzę Moskwy aż po Ural. Ale kiedy spróbował zdobyć dostęp do Bałtyku, przegrał z Polską i Litwą. W gniewie założył „opryczynę” – straż osobistą odzianą w czarne szaty, która siała śmierć w imię cara.
W jego oczach każda klęska była próbą boską. Każde zwycięstwo – znakiem, że Bóg wciąż błogosławi Moskwie jako nowemu Kijowowi.
Wielka Smuta
Po śmierci Iwana Groźnego w kraju zapanował chaos. Dynastia Rurykowiczów, z której pochodził, wygasła, pojawili się samozwańcy podszywający się pod „cudownie ocalałego carewicza”, a zdesperowani bojarzy wezwali na pomoc polskiego króla.
W 1610 roku polskie wojska weszły do Moskwy. Na Kremlu zasiadł królewicz Władysław, syn Zygmunta III. Przez dwa lata Polacy rządzili w sercu Rosji, a na ulicach Moskwy słychać było polską mowę i dźwięk hejnałów. Dla moskwian był to wstrząs – upokorzenie, które pozostawiło trwałą traumę. Od tej chwili wszystko, co pochodziło z zachodu, kojarzyło się z zagrożeniem, a Kijów – z ziemią, która zdradziła prawosławie.
Gdy Polaków w końcu wypędzono, narodziła się nowa dynastia – Romanowowie. To oni mieli przejąć ideę „zbierania ziem ruskich” i na nowo rozniecić mit o „świętej misji” Moskwy.
Imperialny sen o jedności
W XIX wieku rosyjscy historycy stworzyli obraz Rosji jako spadkobierczyni Rusi Kijowskiej, a każdy jej podbój nazwali „zjednoczeniem”. Uczyli, że imperium powstało nie z chciwości, lecz z misji „odzyskiwania” utraconych ziem. Tę wizję historii uczyniono obowiązującą prawdą.
Wtedy też zaczęto upiększać moment z XVII wieku, gdy wschodnia Ukraina uznała zwierzchnictwo cara. W rosyjskich podręcznikach pisano o „braterskim zjednoczeniu”, ale w ukraińskich pieśniach opłakiwano je jako zdradę.
Kiedy w 1648 roku Bohdan Chmielnicki poprowadził Kozaków przeciw Rzeczypospolitej, świat drżał ze zdumienia. Chłop, który zrezygnował z ziemi, stał się wodzem, a ludzie z Zaporoża, przyzwyczajeni do wolności i wiatru, zorganizowali armię zdolną zatrząsnąć Europą.
Kozacy byli jak step, który ich zrodził – dziki, nieujarzmiony i bezkresny. Ich siłą był etos wolności, ich znakiem – nie złoto, lecz krzyż na chorągwi. Ale gdy wojna z Polską się przeciągała, Chmielnicki musiał szukać sprzymierzeńca. W 1654 roku, w miasteczku Perejasław, padły słowa, które zmieniły bieg historii: przysięga wierności carowi.
Z początku wydawało się, że to sojusz równych. W rzeczywistości – akt podporządkowania. Kiedy w 1667 roku zawarto rozejm w Andruszowie, Kijów przeszedł pod władzę Moskwy, a Kozacy zrozumieli, że stali się narzędziem w cudzej grze.
Mazepa – buntownik
Jednym z tych, którzy nie chcieli się pogodzić z niewolą, był Iwan Mazepa. Zakochany w wolności jak w pięknej kobiecie, był poetą, strategiem i dyplomatą. Na jego dworze w Baturynie grano włoską muzykę, drukowano książki i czytano po łacinie.
Kiedy Piotr I zaczął łamać kozacką autonomię, Mazepa się zbuntował. W 1708 roku zawarł sojusz z królem Szwecji Karolem XII, licząc na wspólne zwycięstwo nad Rosją. Ale pod Połtawą los się odwrócił. Bitwa, stoczona w samym sercu Ukrainy, zakończyła się masakrą. Mazepa uciekł, a Piotr Wielki rozkazał spalić Baturyn i wymordować jego mieszkańców.
To była kara nie tylko za bunt, lecz egzekucja marzenia o wolnej Ukrainie.
Po zwycięstwie nad Szwecją Piotr Wielki zmienił nazwę swojego państwa z Carstwa Moskiewskiego na Rosję, chcąc w ten sposób ogłosić się prawowitym spadkobiercą dawnej Rusi Kijowskiej. W 1721 roku proklamował powstanie Imperium Rosyjskiego – nowego państwa, które miało nie tylko potęgę, ale i mit cesarskiego dziedzictwa.
Koniec wolności
Sto lat później jego spadkobierczyni, Katarzyna II, dokończyła dzieła. W listach do Woltera pisała o „cywilizowaniu barbarzyńców”, a w rzeczywistości paliła ziemię Kozaków. W 1775 roku rozkazała zniszczyć Sicz Zaporoską – ostatnią enklawę kozackiej wolności. „Nie może istnieć państwo w państwie” – rzekła.
Kiedy wysłańcy Katarzyny II przybyli nad Dniepr, Sicz Zaporoska jeszcze tętniła życiem. W powietrzu unosił się zapach dymu, potu i końskiego potasu, a kozackie chorągwie falowały na wietrze. Jak zapisano w kronikach, hetman kazał wynieść na środek placu buławę i chorągiew z Archaniołem Michałem – symbole wolności i wiary. „Tego nie oddamy” – miał powiedzieć.
Ale kilka dni później wszystko było już stracone. Po salwie kartaczy i wejściu rosyjskich grenadierów wolna Sicz przestała istnieć. Caryca pisała w listach do filozofów oświecenia o reformach i porządku, lecz ten „porządek” nad Dnieprem zaczynał się od list i spisów: kto zostaje, kto na Sybir, czyj młyn, czyj kawałek ziemi. Tam, gdzie wcześniej panowało „my” – wspólnota równych i wolnych, wjeżdżał teraz urzędnik z tabelą i piórem.
Pułki kozackie wcielono do armii, ich ziemie rozdano rosyjskim magnatom, a nad Dnieprem zapanował spokój – cichy, złowrogi i pełen grobów. Wkrótce Katarzyna przyłączyła do imperium całą wschodnią Ukrainę i Białoruś.
Po drugim rozbiorze Polski w 1792 roku kazała wybić medal z napisem: „Odzyskałam, co zostało oderwane”. Tak historia zatoczyła krąg – Kijów, kolebka wolnych ludów Rusi, stał się prowincją carskiego imperium.
Cień mitu
Złoto kijowskich kopuł, jęk nowogrodzkiego dzwonu, czerwone iskry Baturyna i popiół Siczy – te cztery obrazy tworzą opowieść o tym, jak Moskwa przez wieki przebierała cudzą pamięć w swoje barwy. Włodzimierz ochrzcił Ruś, lecz w rosyjskim micie to Moskwa przejęła jego rzekę i jego chrzest. Dzwon nowogrodzki, który miał wzywać ludzi do zgody, zamieniono w trofeum zwycięstwa. Mazepa, który wybrał Europę, spłonął wraz z własnym marzeniem, a Katarzyna II, rozkładając mapy na stole, przecięła dzieje Ukrainy ostrzem cyrkla i sztyletu granic.
Mit nie jest tylko opowieścią – jest narzędziem. Raz użyty, powraca jak refren, bo daje sens temu, co inaczej byłoby tylko rachunkiem krwi i ziemi. W lustrze mitu twarz imperium wydaje się spokojna i dostojna. Ale gdy to lustro pęka, słychać znów stary dźwięk: żal dzwonu, plusk zatopionych bogów, tętent kopyt i brzęk łańcuchów. A z tym dźwiękiem powraca pamięć – ta, której nie da się przemalować, wymazać ani przemianować żadnym edyktem.
Mit Kijowa jako „matki Rosji” nie zginął wraz z caratem. Ożył w czasach Stalina, gdy ogłaszano, że Moskwa „zjednoczyła ziemie ruskie”, i powraca dziś, w XXI wieku, gdy współczesna Rosja znów próbuje pisać historię na nowo.
Ale pamięć jest silniejsza niż propaganda. Kijów pamięta, że był nie tronem, lecz sercem – miejscem, gdzie narodziła się kultura, która nie znała słowa „imperium”. I choć Moskwa przez wieki próbowała dowieść, że jest jego spadkobierczynią, w rzeczywistości zawsze lękała się tego, co Kijów naprawdę symbolizuje: wolności ducha i niepodległej myśli.
Mit o „świętym Kijowie” stał się zwierciadłem, w którym Rosja przegląda się od stuleci – widząc w nim nie przestrogę, lecz usprawiedliwienie. A przecież historia Rusi Kijowskiej nie była dziejami carów, lecz ludzi: od Włodzimierza, który zrzucił bogów do rzeki, po Mazepę, który zginął za marzenie o wolności.
Ich los przypomina, że każde imperium budowane na kłamstwie wcześniej czy później rozpada się pod ciężarem własnych mitów – tak jak dzwon Nowogrodu, który raz uderzony fałszywie, już nigdy nie zabrzmiał czysto.
Powrót do źródła
Historia, jak Dniepr, lubi wracać do swoich zakoli. W Kijowie – mieście, które przetrwało pożary, upadki i imperia – znów rozbrzmiewają dzwony. Nie te zrabowane, lecz własne, bijące w rytm wolności. Nad Dnieprem, gdzie Włodzimierz zatopił dawnych bogów, niebo wciąż odbija złoto kopuł, a wiatr niesie echo modlitw i dawnych bitew.
To ta sama ziemia, o którą walczyli Iwan Groźny, Piotr I i Katarzyna II. Dziś, podobnie jak wtedy, historia zderza się tu z mitem. Współczesne imperium sięga po te same symbole i dawne słowa, próbując przekonać, że przeszłość można zawłaszczyć. Ale przeszłość nie jest własnością, lecz pamięcią, a ta zawsze znajduje drogę powrotną.
Kijów – niegdyś serce Rusi, dziś stolica wolnego narodu – wciąż stoi tam, gdzie stał tysiąc lat temu. W tym samym miejscu, gdzie Perun tonął w nurcie, gdzie Włodzimierz chrzcił lud, gdzie dzwony Nowogrodu płakały z oddali, a Kozacy śpiewali swoje dumy. To miasto pamięta. I jak woda, która omija kamień, omija również kłamstwo.
Imperia mogą wznosić mury i pisać kroniki, mogą tworzyć mity i mapy – ale nigdy nie zbudują duszy. A ta, jak pisał dawny kronikarz, „zawsze wraca do źródła”. I dlatego w każdej epoce, gdy ktoś próbuje przywłaszczyć sobie Kijów, historia odpowiada echem: „Nie wasze to narodziny. Nie wasz chrzest”.
Jacek Hilgier









