Warszawa – Starsi czytelnicy zapewne pamiętają jeszcze święta Bożego Narodzenia po stalinowsku we wczesnych latach 50., które reżim usiłował zastąpić noworocznymi à la ZSSR. Choinki okrzyknięto noworocznymi, w socjalistycznych zakładach pracy i w państwowych przedszkołach obwieszano je ozdobami w kształcie hut, lokomotyw i szóstek (dla uczczenia tzw. "Planu 6-letniego" Bieruta). Dobrotliwego biskupa św. Mikołaja zastąpiono sowieckim Santaklosem zwanym Dziadkiem Mrozem, a zamiast pasterki i kolęd lud pracy miał się zbierać w świetlicach, śpiewać piosenki masowe i życzyć sobie "Dosiego Roku!" Prawdziwe świętowanie musiało się wówczas schronić w domowym zaciszu i w świątyniach.
W późniejszych latach zaniechano tak natrętnych prób sowietyzacji świąt. Zaczęto znów mówić o Gwiazdce, zezwolono na powrót Mikołaja, choć był to już nie biskup, lecz dziad-krasnal, i państwowe wydawnictwa zalały rynek pocztówkami z życzeniami "Wesołych Świąt". Największym problemem, i to do samego końca PRL-u, było zaopatrzenie rynku w towary świąteczne. Braki, "nie dowieźli", tandetne sowieckie zabawki, zielonkawe kubańskie pomarańcze i niekończące się kolejki po prawie wszystko dobrze pamiętają zwłaszcza ci, którzy nie posiadali bonów pekaowskich, otwierających bramy do konsumpcyjnego raju, jakim wówczas był Pewex.
Upadła komuna i w dość szybkim czasie pustawe do niedawna półki wypełniły się coraz to wymyślniejszymi towarami. Minęły czasy, kiedy ludzie z portfelami wypchanymi mało wartościowymi banknotami biegali od sklepu do sklepu i ustawiali się w dowolnych kolejkach. Bo nawet jeśli komuś jakiś towar nie był w danym momencie potrzebny, to zawsze można było go odsprzedać z zyskiem lub zamienić z sąsiadem na inny. Od zarania III RP trwa proces odwrotny: wszystkiego jest przesyt i kuszą coraz to bardziej oszałamiające towary, ale nie wszyscy mają za co je kupić. Albo inaczej – prawie nikt nie ma za co kupić wszystkiego, co by chciał.
Ponieważ w gospodarce rynkowej tylko masowe kupowanie napędza koniunkturę, reklama bez przerwy atakuje portfel i kartę kredytową klienta, zachęcając go do pozbycia się jak najwięcej ciężko zarobionych pieniędzy w centrach handlowych, supermarketach i innych "świątyniach" konsumpcji. Chwilami można odnieść wrażenie, że powstała na tej fali "prezentomania" – medialnie napędzany szał kupowania, wręczania i otrzymywania podarunków pod choinkę – przesłania całą resztę. Oprócz dzieci, najbardziej podatni na tę propagandę posiadania są ci, którzy wyszli z biedy i jeszcze nie odreagowali szarzyzny PRL-u. Za to na skrajną komercjalizację świąt skarżą się publicyści, twórcy, księża i nauczyciele oraz wiele szeregowych internautów, rodziców i zwykłych obywateli, uważających, że coś wartościowego ginie pośród całego handlowego zgiełku.
Ale z tą krytyką też można przesadzić. Mimo że komercjalny aspekt świąt stał się niewspółmiernie bardziej widoczny w porównaniu z PRL-em, nie jest jedyną zmianą, jaką przyniosła niepodległość. Wręcz przeciwnie – III Rzeczpospolita wzbogaciła gwiazdkowe świętowanie o szereg zwyczajów o charakterze bardziej duchowym niż czysto materialnym.
Weźmy opłatek. Aż trudno uwierzyć, że ten można by rzec centralny rekwizyt czy symbol polskiego świętowania był systematycznie ignorowany przez PRL-owski establishment. W pracy składano sobie życzenia świąteczne (zwykle zdawkowe "spokojnych i zdrowych świąt"), zapraszano na świąteczny poczęstunek czy lampkę wina, ale do upadku PRL-u w oficjalnym obiegu o opłatku nie wspominano. Dopiero w 1989 r. jak grzyby po deszczu rozsypały się Opłatki szkolne, biurowe, fabryczne, harcerskie, organizacyjne itp.
Także dopiero w święta 1989 r. dotarło do Polski Betlejemskie Światło Pokoju. W mijającym tygodniu przedstawiciele Związku Harcerstwa Polskiego przekazali Betlejemskie Światło, latarnię zapaloną od znicza płonącego w miejscu narodzenia Chrystusa w Ziemi Świętej prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Harcerze własne latarnie od tego płomienia zapalają i roznoszą po kraju, a także przekazują betlejemski płomyk rówieśnikom na Litwie.
Akcja "Betlejemskie Światło Pokoju" została zorganizowana po raz pierwszy w 1986 roku w austriackim Linz jako część bożonarodzeniowej akcji charytatywnej na rzecz dzieci niepełnosprawnych oraz innych potrzebujących. Akcja nosiła nazwę "Światło w ciemności" i była propagowana przez Austriackie Radio i Telewizję. Rok później patronat nad akcją objęli skauci austriaccy roznosząc ogień Groty Narodzenia Chrystusa w Betlejem do różnych instytucji.
Dopiero jednak po upadku komunizmu w Europie środkowo-wschodniej tradycja ta uzyskała szerszy, międzynarodowy zasięg. Z Ziemi Świętej płomień obecnie trafia przed Wigilią do dwudziestu siedmiu państw Unii Europejskiej, a także do Jordanii i Libanu oraz do obu Ameryk. Polscy harcerze otrzymują światło od skautów słowackich, roznoszą je po kraju i przekazują rówieśnikom litewskim. W Polsce akcja ta odbywa się już chyba po raz 18.
Harcerze i inni młodzi ochotnicy także uczestniczą w różnych akcjach charytatywnych, których rodowód też sięga zarania III RP. W PRL-u wstydliwie maskowano problem ubogich i bezdomnych, a milicja usuwała z ulic i placów żebraków. Tradycyjną działalność dobroczynną, jaką prowadzono przed wojną reżim uważał za mieszczański przeżytek i w zasadzie zezwalał tylko na działalność charytatywną Polskiego Komitetu Pomocy Społecznej, który kontrolował. Ówczesne media jednak nie nagłaśniały zbiórek pieniędzy i darów rzeczowych dla potrzebujących.
Dziś wózki na dary dla ubogich ustawia się w supermarketach, a robiąc własne zakupy, ludzie kupują dodatkowe niepsujące się produkty dla potrzebujących. Młodzi ochotnicy pomagają roznosić artykuły spożywcze, zabawki i inne drobiazgi dla biednych rodzin wielodzietnych, samotnych starców czy osób bezdomnych w schroniskach. W tej dziedzinie działają obecnie niezliczone fundacje, organizacje i parafie oraz nieformalne grupy. W każdej parafii sprzedawane są świece Caritas, z których dochód zapewnia biednym dzieciom prezenty gwiazdkowe, a nawet możliwość uczestnictwa w koloniach letnich.
Szczególnie się przyjęła jeszcze inna, nowa post-PRL-owska tradycja bożonarodzeniowa, zwyczaj organizowania posiłków wigilijnych dla biednych, samotnych i bezdomnych. Organizują je parafie oraz organizacje kościelne i świeckie, lokalne władze i różne instytucje. Odbywają się w różnych salkach parafialnych, świetlicach i innych pomieszczeniach, a przy dobrej pogodzie na placach miast. Jak dotąd największy rozmach ma Wigilia na krakowskim Rynku Głównym pod Sukiennicami.
Głównym pomysłodawcą i organizatorem tej wieloletniej akcji jest znany krakowski restaurator, Jan Kościuszko. "Myślę, że to jest już samonapędzający się element mojego życia, bo nawet gdybym chciał przestać, nie bardzo bym umiał. Ci ludzie czekają na ten dzień, na to, żeby spotkać się, być razem i skosztować tych dań, które dajemy. Dopóki będzie mnie na to stać, oby jak najdłużej, będę to robił w takiej czy innej skali" – stwierdził restaurator.
Dla potrzebujących gromadzących się na krakowskim Rynku po raz 10. przygotowuje się 6000 litrów zupy grzybowej z łazankami, sześć ton kapusty z grzybami i co najmniej 100 tysięcy ręcznie lepionych pierogów. Na ciepły posiłek może liczyć każdy. Przyjeżdżają bezdomni i biedni nie tylko z całego Krakowa i okolic, ale także z dalszych zakątków kraju. "Jedzenie jest dobre, jest dużo ludzi, można porozmawiać, wspólnie spędzić Wigilię", powiedział pan Robert, który przyjechał z oddalonego o prawie 400 km (ok. 250 mil) Gorzowa Wielkopolskiego na ziemiach odzyskanych.
Po upadku PRL-u stajenki betlejemskie zaczęły wychodzić poza kruchtę i coraz popularniejsze stają się żywe szopki z ochotnikami w roli Świętej Rodziny oraz żywym inwentarzem. Jedną z wielu takich szopek buduje corocznie ks. Zdzisław Łuniewicz, proboszcz parafii Świętej Trójcy we wsi Osieczna na Pomorzu. Od Wigilii do Trzech Króli będzie można ją odwiedzać i oglądać towarzyszące Bożej Dziecinie owieczki, osły i kucyki, które dają dużo radości najmłodszym. "W dniach świątecznych często wieje nudą. Oglądamy telewizję, zajadamy się smakołykami i w zasadzie nic poza tym – tłumaczy franciszkanin ks. Łuniewicz. – Mam nadzieję, że żywa stajenka poruszy ludzi, że przyjdą w świąteczne popołudnie, by pokłonić się Jezusowi, który przecież przed laty w takiej właśnie stajence przyszedł na świat".
Robert Strybel
Post-PRL-owskie świętowanie - (Korespondencja własna "Dziennika Związkowego")
- 12/21/2007 08:10 PM
Reklama