Człowiek się zdenerwował. Każdy ma do tego prawo. Dla poznania człowieka, istotne jest jednak wiedzieć, co jest przyczyną – w tym przypadku jest nią niekompetencja amerykańskiej służby zagranicznej w działalności na terenie Iraku.
Zdenerwował się cywil doradzający irackim ustawodawcom, zatrudniony w ambasadzie amerykańskiej w Bagdadzie. Nazywa się, jak podaje tygodnik „Time”, Manuel Miranda. Skończył akurat rok pracy, ale nie zdzierżył i wystosował taki list do tamtejszego ambasadora amerykańskiego (Ryan Crocker), że jego echo przebiło się do Departamentu Stanu w Waszyngtonie. W piśmie oskarżył amerykańskich dyplomatów o stosowanie metody uników, o celowe zaniedbania o kryminalnym posmaku, o bałagan i brak należytej uwagi i wreszcie o brak informacji. I to napisał człowiek, który był doradcą republikanów na Kapitolu.
Ponieważ, jak pisze tygodnik, nie jest to odosobnione zjawisko, mówi się obecnie o zmianie podejścia do kondycji amerykańskiej służby zagranicznej. Nowe nastroje w Departamencie Stanu muszą być na tyle silne, że sekretarz Stanu Condoleezza Rice postanowiła wystąpić z wykładem dla studentów podyplomowej Szkoły Służby Zagranicznej na jezuickim Uniwersytecie Georgetown, w Waszyngtonie. Co też uczyniła 12 lutego. W tle zagadnienia są też opracowania sporządzone przez instytucje rządowe i niezależne. W wykładzie pani Rice stwierdza, że zmianie musi ulec szkolenie (przygotowanie), orientacja i kultura amerykańskiej służby zagranicznej.
Amerykańska dyplomacja nie potrzebuje już działań prowadzonych w białych rękawiczkach po orbicie europejskich stolic. Obecne interesy amerykańskie leżą nie tam, a na obszarach konfliktów, takich jak Afganistan czy Irak. Potrzebne są prace rozwojowe na obszarach, gdzie zakończyły się konflikty zbrojne, nie są potrzebne wyłącznie raporty, jak pisze tygodnik, o intrygach knutych w innych stolicach.
Pani Rice już wprowadziła określone zmiany. Coraz więcej dyplomatów ma skierowania na placówki w Chinach czy Indiach, pracownicy służby zagranicznej kierowani są na szkolenia podyplomowe a w wymogach kwalifikacyjnych podkreśla się znajomość języków takich jak perski, urdu, arabski i chiński. To są, oczywiście, zmiany rutynowe.
Nie brak jednak świeżych inicjatyw, jak podaje tygodnik, takich, o których obecna administracja od dawna już nie pamięta, tym samym zaniedbała. Na przykład, korpus rezerwy cywilnej w dyspozycji Departamentu Stanu – w dyspozycji, to znaczy bez zatrudnienia na Foggy Bottom w Waszyngtonie, ale zamieszczeni w odpowiednim wykazie. W swoim wykładzie, Pani Rice używa określenia „a civilian response corps” dla tej inicjatywy.
To mają być ludzie, którzy wyjadą z misją udzielenia pierwszej pomocy na obszarach po zakończeniu konfliktu, a więc medycznej, oświatowej, bezpośredniej opieki zdrowotnej, w sprawach rolnych oraz ładu i porządku na czas powojennej odbudowy państw. Na podobny temat pani Rice wypowiadała się ostatnim razem na tym samym uniwersytecie dwa lata temu. „Dyplomacja przyszłości”, powiada Condoleezza Rice w obecnym wykładzie, „coraz bardziej przybierać będzie formę równania szeregów naszego społeczeństwa z innymi społeczeństwami na świecie”. Takie inicjatywy mają zmniejszyć obciążenie, które biorą na siebie amerykańskie wojska w zakresie odbudowy po zakończeniu działań bojowych.
Jeszcze parę lat temu, amerykański korpus dyplomatyczny w samych Niemczech miał taką samą wielkość jak w Indiach. To nie odpowiada już obecnemu myśleniu. Modernizacja dyplomacji, jak powiada pani Rice, ma polegać na zwiększeniu ilości pracowników i w tym celu występuje do Kongresu o akceptację jej planów i o pieniądze na utworzenie tysiąca nowych etatów (jak się mówi w polskiej biurokracji), poza dwoma tysiącami nowych pracowników, przyjętymi wcześniej. Jeśli chodzi o stan osobowy, Amerykanie mają tyle samo ludzi w dyplomacji, ile ma Wielka Brytania, co nie pasuje do Ameryki, kraju o takiej wielkości i takiej liczbie ludności.
Zatrudnienie cywilnych pracowników stanowi część działań modernizacyjnych w Departamencie. Oznacza też wykorzystanie zasobów kraju dla potrzeb dyplomacji, czego wcześniej żadna administracja nie uczyniła. Potrzeba modernizacji związana jest ze zmianami w sytuacji międzynarodowej i z koniecznością przemyślenia wielu założeń dotychczas obowiązujących w polityce międzynarodowej,
Interesy amerykańskie za granicą nie mogą być realizowane, jak stwierdza pani Rice w swym wykładzie, przez ludzi szykujących sobie ciepłe posadki, czy to z racji przywileju czy nabytych praw. Pracownicy służby zagranicznej muszą być tak przygotowani, aby poradzić sobie w nowej rzeczywistości.
Przemyślenia wymaga pomoc dla zagranicy jako zagadnienie w stosunku do samej polityki. W dyplomacji musi wystąpić przesunięcie uwagi na rozpoznawanie gwałtownych zmian w polityce oraz dalekosiężnych skutków pomocy dla zagranicy w zakresie rozwoju. „Jeśli cele rozwoju podporządkowuje się celom polityki zagranicznej”, mówi pani Rice, „nasza pomoc dla zagranicy traci zdolność dokonania przełomu w długofalowym problemie, jakim jest nędza”.
Źródła:
– o metodzie uników, celowych zaniedbaniach, bałaganie i braku wymiany informacji w pracach ambasady amerykańskiej w Bagdadzie, za tygodnikiem „Time”, wydanie na 25 lutego, artykuł „Dashboard – Washington Memo”, autor Brian Bennett, str. 10,
– o modernizacji amerykańskiej służby zagranicznej (więcej ludzi do Chin i Indii, wymogi kwalifikacyjne: znajomość języków jak perski, urdu, arabski i chiński, korpus rezerwy cywilnej, trzy tysiące nowych pracowników w Departamencie Stanu, 1) za tygodnikiem jw. oraz 2) za tekstem „Rice Urges Tranasformational Diplomacy” – omówienie wykładu Condoleezzy Rice na Georgetown University w dniu 12 lutego, omówienie zamieszczone z datą 14 lutego na stronach internetowych uniwersytetu.
Andrzej Niedzielski
Amerykańska służba zagraniczna
- 03/03/2008 08:45 PM
Reklama








