Kilku wpływowych, republikańskich polityków wyraziło ostatnio pogląd, że były wiceprezydent Dick Cheney zaczyna szkodzić ich partii przez nieustanne pokazywanie się w mediach i propagowanie poglądów, których w zasadzie nikt już nie popiera. Cheney twierdzi z uporem maniaka, że 8-letnie rządy George'a Busha były jednym wielkim pasmem spektakularnych sukcesów i że winę za obecny krach ekonomiczny ponosi niemal wyłącznie Barack Obama. Ponadto sugeruje, że Ameryce grożą obecnie wielkie niebezpieczeństwa, bo nowa administracja prowadzi politykę, która pozwoli terrorystom na dokonanie nowych ataków.
Wszystko to jest kompletną bzdurą, ale Cheney ma oczywiście prawo do wypowiadania dowolnych poglądów. Problem w tym, że narusza tym samym nieoficjalną, naczelną zasadę prezydenckiego savoir-vivru. Zasada jest mianowicie taka, że poprzednia administracja przez pierwsze 100 dni rządów nowej ekipy nigdy jej nie krytykuje. To właśnie dlatego Bush odmawia jak dotąd wszelkich komentarzy na temat Obamy i stwierdził ostatnio, że nowy prezydent zasługuje na jego ciszę. Niestety Cheney chyba zapomniał, że nie jest już wiceprezydentem i powinien przejść na emeryturę, zaszywając się gdzieś w niedostępnych ostępach.
W roku 1961 prezydent John F. Kennedy uwikłał się w fatalną eskapadę w Zatoce Świń. Próba inwazji na Kubę zakończyła się żenującym fiaskiem, a wszystko to odbywało się w 86. dniu rządów JFK. Poprzednia ekipa – prezydent Dwight Eisenhower i wiceprezydent Richard Nixon – milczała, mimo że powszechnie wiadomo było, iż Kennedy i Eisenhower nie darzyli siebie wzajemnie zbytnią sympatią. W kilka dni po nieudanej operacji na Kubie nowy prezydent z własnej inicjatywy spotkał się zarówno z Eisenhowerem, jak i z Nixonem, by szukać ich rad. Wiadomo dziś, że obaj ostro krytykowali Kennedy'ego, szczególnie za to, iż zgodził się on na kubańską operację zbyt łatwo, bez szerszych konsultacji. Krytyka ta była jednak wygłaszana w czasie czysto prywatnych rozmów. Publicznie Eisenhower powiedział tuż po spotkaniu z Kennedym, że Ameryka winna zdecydowanie popierać człowieka, na którym ciąży obowiązek prowadzenia skutecznej polityki zagranicznej. Wszyscy ci politycy postępowali zatem zgodnie z dżentelmeńską zasadą, zgodnie z którą ustępująca ekipa stroni od bezpośredniego krytykowania nowej.
Były wiceprezydent Cheney budzi w szeregach republikańskich coraz większy niepokój nie tylko dlatego, że propaguje poglądy, w wyniku których Kongres i Biały Dom są dziś w rękach demokratycznych, ale również dlatego, iż eks-wice zaczyna przypominać zrzędliwego wujka, którego nie można w żaden sposób wyprosić z rodzinnego przyjęcia, a który wprowadza wszystkich biesiadników w zakłopotanie swoim bajdurzeniem. Nie wiadomo też dokładnie, z jakich powodów Cheney decyduje się na tak częstą obecność w mediach. Mógłby przecież wieść o wiele mniej kontrowersyjne, lukaratywne życie, oddając się wygłaszaniu sowicie opłacanych odczytów i prywatnym spotykaniu się z wybranymi gronami zaprzyjaźnionych ideologicznie działaczy.
Po ostatnim wywiadzie byłego wiceprezydenta, w czasie którego Cheney starał się nas przekonać, że nad Ameryką zbierają się czarne chmury, bo Obama podejmuje lekkomyślne decyzje, jeden z republikańskich komentatorów powiedział krótko: “Ja go nigdy nie rozumiałem”. Widomy to znak, że najwyższy czas, by Dick rozstał się ze swoim piedestałem, który tak naprawdę jest już zresztą czysto fikcyjny.
Andrzej Heyduk
Czas na emeryturę - Ameryka od środka
- 04/03/2009 04:02 PM
Reklama