(Korespondencja własna z Tel Awiwu)
Nie jest wielką piosenkarką, nie jest specjalnie ładna, ma dosyć średni głos, ale jest jedną, jedyną zjawiskową i niepowtarzalną.
Wiele lat temu, gdy Madonna dała swój pierwszy koncert w Izraelu, pewien znany krytyk muzyczny pisał, że za dwa, trzy lata, nikt nie będzie jej pamiętał. W odróżnieniu od niej – pisał – wszyscy będą wiedzieli, kim jest Sandy Laufer. Od tego czasu minęło blisko trzydzieści lat i kompletnie nie pamiętam, jak nazywał się ten krytyk. Muszę też ze wstydem przyznać, że nie wiem, kim jest Sandy Laufer.
Trudno napisać coś nowego o Madonnie. Nie jest to zresztą moim zamiarem. Chciałem się tylko podzielić z czytelnikami w Chicago emocjami, które w czasie wielkiego koncertu Madonny w Tel Awiwie pozwoliły Izraelczykom zapomnieć o codziennych kłopotach i problemach.
Prasa izraelska porównuje ją z Michaelem Jacksonem, ale moim zdaniem porównanie to krzywdzi czarnego chłopca, który tak bardzo chciał być biały i który rzeczywiście był wielkim piosenkarzem i wybitnym kompozytorem.
Z Madonną jest zupełnie inaczej. Ta niesamowita królowa pop sceny za każdym razem gra kogoś innego. W odróżnieniu od Michaela lubi seks, ma małolatka przyjaciela, przeszła na judaizm i zakochana jest w mistyce żydowskiej. W wieku 51 lat, z dobrze wypchanym portfelem, niezliczonymi fanami na całym świecie i temperamentem reaktora atomowego, Madonna znajduje się na samym szczycie. I to mimo że jej ostatni album nie zrobił oszałamiającej kariery w Ameryce. W Parku Hayarkon w Tel Awiwie wspięła się na dach świata, gdy kilka swoich piosenek zadedykowała Michaelowi Jacksonowi.
Jackson, czarny negatyw Madonny, nie wytrzymał presji i nie potrafił tak jak ona być na ciągłym topie. Ale ona jest do tego idealnie stworzona. Jej tempo jest zawrotne, nie liczy się z niczym i nikim. Z filuternym uśmiechem potraktowała prośbę rabina świętego Cfatu, aby “założyła coś na siebie’’, gdy przyjedzie do tego miasta – stolicy Kabały, żeby modlić się przy grobach cadyków.
– Jak się macie? – zapytała publiczność w czasie koncertu, a Tel Awiw, ponad 100 tysięcy szczęśliwców, którym udało się zdobyć bilet, odpowiedział niesamowitym szaleństwem. Doszło ono do zenitu, gdy piosenkarka zaczęła rzucać w tłum pozostałości ze swojej minimalnej garderoby.
Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni zawiało w Tel Awiwie taką normalnością. Jakby nie było wojen, jakby nie było terroru, jakby nie było czarnych Żydów z Etiopii, z którymi nie wiadomo co robić. Tej nocy mogliśmy sobie wmówić, że wszystko w porządku, że politycy nie są skorumpowani, że Olmert jest niewinny, że Gilad Shalit jest już w domu i że emeryci będą teraz mogli spokojnie i godnie żyć. Tej nocy mogliśmy udawać, że nie ma rozruchów ortodoksów w Jerozolimie, że nie ma miliona obywateli żyjących poniżej granicy nędzy i że udało się zastopować przestępczość na ulicach izraelskich miast i miasteczek.
Pod koniec koncertu ktoś rzucił na scenę biało-niebieską flagę Izraela. Madonna okryła się nią i nieoczekiwanie powiedziała do mikrofonu “never again”, nigdy więcej. Powiedziała to prawie bez związku, bez żadnego kontekstu, ale wszyscy zrozumieli. Izrael dzięki Madonnie przeżył kilka chwil prawdziwego miłosierdzia i przypomniał sobie, że można bez wojen, że można inaczej, że porozumienie, pokój i przyjaźń może wzruszać, że jest to bardzo trudne, ale że jest to możliwe.
Henryk Szafir
Reaktor atomowy na wysokich obcasach - Madonna w Izraelu
- 09/17/2009 06:20 AM
Reklama