Narkoman Bobby Butler wielokrotnie obiecywał sobie i rodzinie zmianę. Nigdy nie dotrzymał słowa. Udało mu się wyjść na prostą dopiero w 55 roku życia.
Po pięciu miesiącach od wyjścia z więzienia, gdzie spędził większość z ostatnich 20 lat za całą serię przestępstw narkotykowych, Butler nie wrócił do heroiny, zaczął uczęszczać do kościoła, podjął pracę jako telemarketer i oszczędzał, by przenieść się do nowego mieszkania ze swoją matką. Wszystko zaczęło układać się pomyślnie, aż do poniedziałku, kiedy to idąc ze stacji kolejki przy Central Park w Lawndale pośpieszył na pomoc młodej kobiecie, której nieznany osobnik wyrwał torebkę.
Butler pobiegł za złodziejem i został przez niego śmiertelnie zraniony jednym strzałem w klatkę piersiową. Nie wymieniony z nazwiska świadek zajścia opowiada, że leżąc po postrzale na ulicy Butler skarżył się na utratę czucia w nogach. Zabrany do szpitala Mount Sinai zmarł w czasie operacji.
Jego brat, Jeffrey, twierdzi, że mimo uzależnienia od narkotyków Bob zawsze stawał w obronie słabszych. Był szczególnie czuły na złe traktowanie kobiet.
Podobną opinię wyraził współlokator Butlera, Arthur Railey. Mężczyzna wspomina, że jego kolega w podbramkowych sytuacjach przyjmował na siebie rolę rozjemcy.
Szef Butlera David Gronowski mówi, że jego śmierć zszokowała współpracowników z Transnational Bankcard. Nikogo jednak nie zdziwiło, że zginął stając w czyjejś obronie. "Jego optymistyczna osobowość i radość życia była dla nas inspiracją", powiedział Gronowski.
Bratanica Butlera Tameka Herred opowiada, że brutalne życie nie pozbawiło go poczucia humoru. "Nigdy nie spotkałam nikogo tak szczęśliwego z powodu czeku z wypłatą i możliwości zapłacenia za czynsz".
(CST – eg)