- , rozciągająca się od brzegów Tijuany w Meksyku do terenów podmiejskich Los Angeles. A cały ekwipunek nielegalnych to stara, jednosilnikowa, drewniana łódź, zwana w Meksyku „pangą”. To głównie te niewielkich rozmiarów łódki wypełnione po brzegi ludźmi i narkotykami zatrzymują strażnicy. O ile uda im się je namierzyć… Imigranci decydują się na karkołomną wyprawę w morze, gdyż przeprawa przez południową „zieloną granicę” okazuje się coraz trudniejsza. Od 2003 roku liczba agentów granicznych podwoiła się i wynosi obecnie ponad 20 tys. Ponadto ich szeregi zasilają żołnierze Gwardii Narodowej. Zwiększona kontrola i nasilające się aresztowania sprawiają, że szlak morski staje się bardziej przychylny. Jednak zwiększony zasięg patroli przybrzeża zmusza imigrantów do wypływania na głębsze morze, przez co podejmują coraz odważniejsze próby zapuszczania się dalej na północ. Jest jednak grupa, która nie zabawia w USA na długo. Według lokalnych władz, przemytnicy zostawiają na brzegu pasażerów i wracają do Meksyku z obawy przed utratą łodzi i zostawienia jakichkolwiek śladów. Tylko gdy czują na kraku oddech strażników, rzucają się do ucieczki. Jedną z takich opuszczonych łodzi znaleziono u wybrzeży Laguna Beach w Kalifornii, 137 km od granicy z Meksykiem. Sześć kolejnych w pobliżu bazy piechoty morskiej Camp Pendleton, ponad 80 km od granicy. A stamtąd już tylko o krok do autostrady międzystanowej nr 5… Szlaki przemytnicze u wybrzeży Kalifornii to zjawisko dobrze znane z czasów prohibicji w USA (lata 20. i 30. XX w.). Jednak od 2007 roku zauważono, że proceder zwiększa rozmiary. Małe łodzie zapuszczają się w morze w nocy, bez jakiegokolwiek oświetlenia i z coraz większą liczbą imigrantów na pokładzie, sięgającą nawet 25 osób.
- Agenci graniczni aresztowali 753 nielegalnych imigrantów na wybrzeżach południowej Kalifornii w okresie od października do 24 sierpnia br. Jeszcze w 2009 liczba ta wynosiła 400, a w 2008 roku – 230. Podobne statystyki dotyczą napotkanych łodzi. Od października naliczono ich 85. Rok wcześniej było ich niemal połowę mniej – 49, a w 2008 roku – 33. Przemytnicy, których udaje się ująć na terytorium Stanów Zjednoczonych zazwyczaj skazywani są na rok lub dwa lata więzienia. Ale gra jest warta świeczki. Inkasują do 5 tys. dolarów za osobę – to ponad dwa razy więcej niż za przeprawę lądem. Łącznie jedna wyprawa to ok. 100 tys. dol. w kieszeni. Stróże graniczni mają pełne ręce roboty i już bladym świtem udają się w morze, by nasłuchiwać w ciemności warkotu silnika czy najmniejszego szmeru, który zgradziłby obecność imigrantów. "To jak próba znalezienia igły w stogu siana. A stóg siana to cały Ocean Spokojny," mówi strażnik graniczny Tim Feige. Władzom nie udało się dotychczas rozbić ani jednej z najprężniej działających organizacji przemytniczych. Nawet postęp technologiczny przewyższyła zwykła prostota. Łodzie są płytkie, co sprawia, że zapełnione podróżnymi, niemal całe znajdują się w wodzie i przez to są bardzo trudne do uchwycenia przez radar. A noktowizory mają ograniczony zasięg. "Pokonuje nas ich prymitywna technologia," stwierdza Michael Carney, agent specjalny ds. dochodzeń w Urzędzie Celnym w San Diego. Po chwili jednak dodaje: "Nie twierdzę, że są nie do uchwycenia. Po prostu jest to bardzo trudne." Anna Samoń (na podst. The Boston Globe) Copyright ©2010 4NEWSMEDIA. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Do Ameryki nie południową granicą, a oceanem
Wyprawa wyruszy z biednej wioski rybackiej Popotla w Meksyku, położonej 24 kilometry na południe od granicy z USA. Tymczasem imigranci gnieżdżą się w chatach na zboczu w warunkach urągających ich godności – nie ma prądu, dróg, kanalizacji i nikt nie wywozi stąd śmieci. Jest jednak powód, dla którego wciąż tu koczują. Niecałe 200 m od wioski znajduje się jedyne miejsce do wodowania łodzi na 80-kilometrowym odcinku wybrzeża.
Nowa granica do pokonania to część Oceanu Spokojnego o powierzchni blisko 1036 km2, rozciągająca...
Reklama
- 09/04/2010 02:35 PM
Wyprawa wyruszy z biednej wioski rybackiej Popotla w Meksyku, położonej 24 kilometry na południe od granicy z USA. Tymczasem imigranci gnieżdżą się w chatach na zboczu w warunkach urągających ich godności – nie ma prądu, dróg, kanalizacji i nikt nie wywozi stąd śmieci. Jest jednak powód, dla którego wciąż tu koczują. Niecałe 200 m od wioski znajduje się jedyne miejsce do wodowania łodzi na 80-kilometrowym odcinku wybrzeża.
Reklama
Reklama