W senackim Komitecie Bezpieczeństwa Kraju rozpoczęły się przesłuchania w sprawie agentów Secret Service, którzy wyjechali na kilka dni przed przyjazdem prezydenta Baracka Obamy na konferencję przywódców państw obu Ameryk do Cartaginy w Kolumbii, by zabezpieczyć miejsca pobytu prezydenta.
Zrobili co trzeba, po czym udali się do luksusowego burdelu "Pley Club", gdzie według sprawozdania ABC News, chełpili się tym, kim są i kogo mają chronić. Mimo zdecydowanie niepożądanego gadulstwa agentów, sprawa byłaby przemilczana, gdyby nie poszli do klubu, gdzie pili luksusową whisky i z góry opłacili usługi legalnych tu prostytutek. W pewnym momencie wybuchła awantura o rachunek. Przepychanki przeniosły się na ulicę. Ktoś wezwał policję.
W poniedziałek 11 agentów uczestniczących w tym incydencie odwołano i zawieszono w wykonywaniu służbowych obowiązków. W grupie tej znajdowało się również pięciu marines.
Przewodniczący szefów połączonych sztabów, gen. Martin Dempsey, wyraził ogromne zakłopotanie z powodu incydentu w Kolumbii. "Zawiedliśmy naszego szefa. Nikt dzisiaj nie mówi o ważnych spotkaniach i rozmowach, lecz wszyscy koncentrują się na zachowaniu agentów Secret Service".
Z rozmowy sen. Susan Collins (R. – Maine) z dyrektorem Secret Service, Markiem Sullivanem, wynika, że agenci zaprosili do hotelu 21 prostytutek.
Fox News informuje, że w uciechach w hotelu, gdzie miał się zatrzymać prezydent, uczestniczyło siedmiu członków AirForce i dwóch marines.
Powstaje pytanie, czy zachowanie agentów nie naraziło prezydenta na niebezpieczeństwo, zainstalowanie podsłuchu lub ukrytej kamery. Ostatecznie wiadomo, że panie wykonujące najstarszy na świecie zawód często współpracują ze służbami wywiadowczymi. Sprawa może okazać się daleko bardziej poważna, niż "niewinne igraszki" pijanych agentów z ognistymi Kolumbijkami.
(eg)