Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
wtorek, 16 grudnia 2025 15:09

śmierć 14-letniej Ani

(Korespondencja własna "Dziennika Związkowego")

Warszawa - Przez jakiś czas cała Polska prawie o niczym innym nie mówiła. Okrutna samobójcza śmierć 14-letniej Ani w gdańskiej dzielnicy Kiełpin wstrząsnęła całym krajem. Po upokarzającym wydarzeniu w miejscowym gimnazjum, jego ofiara w szoku i poczuciu publicznego upodlenia uciekła do domu, gdzie powiesiła się na skakance. Jak do tego doszło?

Nauczyciel Ani klasy akurat musiał coś załatwić i poprosił nauczycielkę z sąsiedniej sali, aby miała jego uczniów na oku. Mimo że drzwi na korytarz pozostały w tym czasie uchylone, pod nieobecność nauczyciela do 14letniej dziewczynki podeszło kilku chłopców. Wyciągnęli ją pod tablicę, a kiedy im się wyrwała, przewrócili ją na ławkę. Dwóch z nich trzymało dziewczynkę, a dwaj siłą ściągnęli jej spodnie i bieliznę. Dotykali miejsc intymnych, udawali stosunek i komentowali sprawę wulgarnymi słowami. Piąty uczeń całe brutalne zajęcie filmował za pomocą telefonu komórkowego.

Pozostałych 19 uczniów albo się śmiało z wydarzenia, albo przyglądało mu się obojętnie. Dziewczynce próbowały pomóc jej koleżanki z klasy, ale napastnicy byli silniejsi. W końcu 14-latce udało się wyrwać z rąk oprawców i uciec do domu, ale do szkoły już nigdy nie wróciła. Upokorzona, zawstydzona tym, że film zostanie puszczony w Internecie, i całkiem załamana, następnego dnia Ania popełniła samobójstwo.

Gdy wieść o tym doszła do mediów, sprawa została nagłośniona na cały kraj. Polskę ogarnęła fala oburzenia. Następnie zaczęto szukać winnych. Winą obarczają się wzajemnie nauczyciele, sprawcy, rodzice, szkoła, Internet i cała przesiąknięta przemocą i erotyzmem popkomercja. Zaczęły się wypowiadać autorytety: pedagodzy, socjologowie i władze oświaty oraz nauczyciele, rodzice i księża. Postulowano zaostrzenie rygorów szkolnych, obniżenie wieku karalności dla młodocianych przestępców, zmiany w wychowywaniu młodzieży i w systemie edukacji.

Podniosło się sporo głosów przeciwko instytucji gimnazjum, co w amerykańskich realiach nazywa się "junior high school". W Polsce instytucję tę wprowadzono w latach 90. Zamiast dotychczasowej 8letniej szkoły podstawowej i 4-letniej szkoły średniej (liceum czy technikum), ustanowiono 6-letnią podstawówkę, 3letnie gimnazjum i 3letnią szkołę średnią.

Nie jest to tylko kwestia żonglowania liczbami. W 8letniej podstawówce dobrze się znali od lat dziecięcych uczniowie i większość nauczycieli przeważnie pozostała ta sama. Gimnazjum natomiast to zbiorowisko obcych sobie małolatów z różnych szkół. Wyrwanie ich z własnych środowisk właśnie wtedy, gdy przechodzą trudny okres dojrzewania często miewa fatalne skutki.

Wybucha ostra rywalizacja o przywództwo w grupie, o prestiż i reputację silnego. A że buzują w tym czasie hormony, właśnie gimnazja stały się siedliskiem przemocy, z którą często szkoła nie potrafi sobie poradzić. Pod wpływem wstrząsu i oburzenia wywołanych gorszącym incydentem i desperacką śmiercią uczennicy, coraz więcej głosów zaczęło się opowiadać za zniesieniem gimnazjów i powrotem do dawnego systemu 8ś4. Minister edukacji Roman Giertych, który sam ostro krytykował gimnazja, ostatecznie stwierdził, że do likwidacji gimnazjów jednak nie dojdzie.

Kolejna reorganizacja szkolnictwa pochłonęłaby olbrzymie pieniądze i wywołałaby wielkie zamieszanie. Z punktu widzenia psychologicznego, taka ciągła niestabilność nie jest korzystna ani dla uczniów, ani dla szkoły. Przypomnijmy, że po wojnie była 7-letnia podstawówka, potem okres nauki wydłużono o rok. Za Gierka postanowiono wprowadzić sowiecką 10-latkę, która w jednym cyklu miała w sobie łączyć nauczanie podstawowe ze średnim. W końcu koncepcję tę zarzucono, ale już w wolnej Polsce wymyślono gimnazja. Ich zniesienie byłoby kolejnym aktem destabilizującym krajową scenę oświatową.

Po centralnej naradzie z kuratorami i ekspertami z dziedziny psychologii i pedagogiki. Giertych powiedział, że nie ma gwarancji, iż likwidacja gimnazjów cokolwiek zmieniłaby na lepsze. Za to mocno podkreślił konieczność wprowadzenia dyscypliny do szkół: "Zero tolerancji dla aktów przemocy!"
Powołując się na b. burmistrza Nowego Jorku Giulianiego, Giertych stwierdził, że program "zero tolerancji" zakłada zapobieganie eskalacji chuligaństwa w szkołach poprzez konsekwentne karanie uczniów już za drobne wykroczenia i naruszenia regulaminu szkoły. Minister edukacji poinformował także, że uczestnicy narady zgodzili się, co do konieczności przywrócenie w kodeksie karnym kar za rozpowszechnianie pornografii.

Pytany przez dziennikarzy o ewentualną rezygnację z koedukacji na rzecz rozdziału szkół lub klas na męskie i żeńskie, Giertych powiedział, że taki podział nie jest sprzeczny z obecnie obowiązującymi przepisami. Dodał, że jego zdaniem decyzje w tej sprawie mogą podejmować dyrektorzy szkół wraz z radami rodziców, jeśli uznają, że to jest dobre dla danej społeczności szkolnej. Niektórzy pedagodzy są zdania, że szczególnie w gimnazjach należy zrezygnować z koedukacji, bo właśnie w tym okresie życia rozwój psychointelektualny i osobowościowy nastoletnich chłopców bywa daleko w tyle za rozwojem ich równolatek  dziewcząt.

Zdaniem prof. Aleksandra Nalaskowskiego, eksperta od pedagogiki z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, szkoły wyłącznie męskie lub żeńskie powinny istnieć, ale nie powinna to być zasada powszechna. "Kultura społeczna jest koedukacyjna. Wolałbym, żeby moje dzieci chodziły do szkoły, w której zwraca się uwagę, jak zachowują się w stosunku do dziewcząt i będą mieli szansę spotkania drugiej płci"  powiedział.

Z kolei przeciwniczką podziału gimnazjów jest przewodnicząca sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży Krystyna Szumilas (Platforma Obywatelska). Jej zdaniem, odejście od koedukacji nie zlikwiduje przemocy wśród młodzieży. "Młodzież będzie się spotykać na korytarzach szkolnych, na boisku czy poza szkołą.

I przemoc po prostu będzie"  uważa posłanka. Niemal wszystkie radiowe i telewizyjne programy publicystyczne i dyskusyjne, a jest ich niemało, zajęły się ostatnio sprawą dyscypliny w szkołach. Narkotyki, "kosy" (noże), wymuszania, przemoc wobec kolegów jak i nauczycieli oraz pornografia  sprawy, które do niedawna pojawiały się jedynie w wiadomościach ze świata czy w amerykańskich filmach  stały się chlebem powszednim polskiej szkoły. Wyjątek może jeszcze stanowi broń palna, ale w przyszłości i tego nie da się wykluczyć. Skoro młodzi Polacy oglądają te same filmy i mają dostęp do tego samego Internetu, na skutki nie trzeba długo czekać.

Jednym z pierwszych posunięć zainspirowanych tragedią kiełpińską będzie pierwsza szkoła dla trudnej młodzieży, która ruszy już we wrześniu 2007 roku. W miarę potrzeb mają powstawać kolejne. Będą to szkoły z internatami pod specjalnym nadzorem dla młodzieży trudnej, agresywnej, chuligańskiej, która nie pozwala na prowadzenie normalnych lekcji. W normalnej szkole mała grupa takich uczniów potrafi sterroryzować całą klasę. Z obawy przed takimi przezwiskami jak cienias, leszczyk, maminsynek, kapuś, harcerzyk, frajer czy świętoszek, spokojni uczniowie dają się prowadzić prowodyrom i dają się namówić na karygodne zachowania wobec oferm klasowych czy nawet nauczycieli.

Tragedia kiełpińska nie jest bynajmniej odosobnionym incydentem. Niedawno 16latka z Elbląga popełniła samobójstwo w salce katechetycznej. Niedoszłym samobójcą jest 14-letni Adrian z podkrakowskich Mogilan, którego udało się uratować. W 2005 roku odnotowano w Polsce ok. 300 przypadków samobójstw wśród młodych przed ukończeniem 18. roku życia. A liczba napaści, gwałtów, wymuszeń i innych form przemocy trudno nawet oszacować: Ofiary tych występków najczęściej milczą w obawie przed dalszym prześladowaniem, a nauczycielom też jest nieraz bardziej na rękę nic nie zauważyć.

W swej homilii w czasie mszy w intencji Ani z Kiełpina, proboszcz praskiej katedry św. Floriana, arcybiskup Leszek Sławoj Głódź powiedział, że za jej śmierć wszyscy odpowiadamy i wszystkich nas okrywa ona hańbą. Długo by wyliczać listę tych winowajców, ale najcięższą winę ponoszą dorośli.
Są to nauczyciele, którzy za tak marne pieniądze nie zamierzają się narażać agresywnym uczniom i wolą nie zauważać sygnałów ostrzegawczych i patrzeć przez palce na społeczne zachowania młodzieży.

To także dyrekcje szkół, które nieraz wbrew oczywistym faktom, zaprzeczają, jakoby u nich były problemy z przemocą czy narkotykami. Ale przede wszystkim winni są rodzice. To oni jako pierwsi wpływają na to, jak dziecko zaczyna pojmować świat, stosunki międzyludzkie i cele życiowe. To oni odpowiadają za wartości lub antywartości, jakie ich dzieci wynoszą z domu. I wbrew obiegowym opiniom, winę ponoszą nie tylko ci z rodzin patologicznych, gdzie panują nieformalne związki, głód, brud, smród, alkohol, przemoc i drobna przestępczość, ale także rodzice z tzw. "dobrych domów".    
  
Do tragedii mogą się przyczyniać także rodzice tak zaaferowani własną karierą i sukcesami, że zamiast siebie dzieciom dają drogie zabawki, stroje i komputery, a zamiast mieć z potomstwem wspólne zainteresowania dzieciaki jedynie wożą na angielski, treningi, lekcje gitary, balet czy inne dodatkowe zajęcia. Według badań przeprowadzonych niedawno na Uniwersytecie łódzkim, w sumie przeciętny ojciec na rozmowę z dzieckiem poświęca jedną godzinę tygodniowo. Można sobie łatwo wyobrażać, jak taka typowa rozmowa wygląda: "Co było w szkole?  Nic. Odrobiłeś lekcję?  Odrobiłem! To, wysyp śmieci, wyjdź z psem i ścisz tę cholerną muzykę".
Robert Strybel

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama