(Korespondencja własna "Dziennika Związkowego")
Warszawa - Po niedawnym podpisaniu nowej ustawy lustracyjnej prezydent Lech Kaczyński powiedział: "Podpisałem ustawę, ponieważ jestem zwolennikiem lustracji konsekwentnie od 1991 roku". Chyba jednak nieco wyszli przed paradę prawicowonacjonalistyczni zwolennicy nowej ustawy, nazywając jej podpisanie "historyczną chwilą", która sprawi, że "padną ostatnie bastiony komunizmu".
"Na tę ustawę czekałam razem ze wszystkimi pokrzywdzonymi przez tamten system bardzo długo i ona nas satysfakcjonuje powiedziała Anna Walentynowicz, zwolniona z pracy operatorka dźwigu, w obronie której wybuchł historyczny strajk w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 r. Czas najwyższy ujawnić wszystkich tajnych współpracowników, by nie mieli dalej czelności ubiegać się o stanowiska państwowe. Trzeba pokazać ludziom nie tylko agentów, lecz także tych, którzy werbowali".
Podobnego zdania był odznaczony 11 listopada przez prezydenta RP Krzyżem Orderu Odrodzenia Polski Stefan Melak, prezes Komitetu Katyńskiego. "Sytuacja jest teraz dobra, nie będzie gry teczkami i straszenia nimi kogokolwiek, bo wszystko zostanie ujawnione skomentował nową ustawę lustracyjną. Jako więźniowie komunistycznego systemu walczyliśmy o taką ustawę; teraz jest i z tego się cieszę".
Znacznie mniejszy entuzjazm i spore zastrzeżenia wyraził sam prezydent. Choć ją podpisał, dodał: "Jednocześnie chciałem zapowiedzieć, że w ciągu trzech tygodni wniesiona zostanie przeze mnie ustawa o zmianie tej ustawy". Prezydent wyjaśnił, że jest zwolennikiem lustracji, ale takiej, która polega na ujawnianiu agentury, a nie na otwarciu wszelkich akt służb specjalnych PRL.
Nowa ustawa likwiduje Sąd Lustracyjny i urząd Rzecznika Interesu Publicznego i przekazuje lustrację do IPN. Prezydent będzie jednak proponował utrzymanie oświadczeń lustracyjnych, które sprawdzałby IPN. Zaznaczył też, że jeśli do połowy lutego (kiedy nowa ustawa ma wejść w życie) nie uda się przyjąć jej nowelizacji, to zaskarży podpisaną obecnie ustawę do Trybunału Konstytucyjnego.
Znany publicysta prawicowy Maciej Rybiński wyraził radość, że prezydent uwzględnił właściwie wszystkie zastrzeżenia, które wysuwały osoby, z którymi się konsultował w tej sprawie. Według Rybińskiego, gdyby prezydent ustawę zawetował i musiałaby być pisana od nowa, to nigdy by nie powstała. Rybiński ma nadzieję, że ta ustawa położy wreszcie kres graniu teczkami i ujawnianiu prawdy o przeszłości po kawałku oraz otworzy drogę do stworzenia w Polsce takiej samej sytuacji, jaka jest od dawna w Niemczech czy Czechach, gdzie te archiwa od razu otworzono.
Jako "koszmarną" natomiast uznał podpisaną przez Kaczyńskiego ustawę red. Marek Beylin z "Gazety Wyborczej". "Ustawa ta zrobi z dzikiej lustracji normę. Obecna ustawa jest bardzo zła, a ta, którą podpisał prezydent, jest koszmarna. Nie sądzę, aby jakakolwiek ustawa potrafiła złagodzić dziką lustrację, która się dzisiaj toczy. (...) Aby jej zapobiec potrzebne były wcześniejsze działania, np. zamknięcie archiwów bezpieki na 30 lat".
Nie można się dziwić takim poglądom, które są dość miarodajne dla obozu lewicowolaickoliberalnego, jaki reprezentują Beylin, Michnik i inni o podobnych korzeniach. Oprócz postkomuny, która najbardziej boi się lustracji, sporo przedstawicieli ich kręgów towarzyskopolitycznych też ma niejedno na sumieniu i wolałoby, by "gruba kreska" Mazowieckiego oddzieliła niechlubną przeszłość raz na zawsze. Albo chociaż na 30 lat.
Największe zastrzeżenia prezydent Kaczyński ma do tego, że ustawa wprowadza pojęcie tzw. "osobowych źródeł informacji". Takim "OźI" mógłby być każdy, który rozmawiał z agentami Służby Bezpieczeństwa. W PRLu obywatel wezwany do SB miał obowiązek się stawić. W wielu zawodach takie rozmowy należały do obowiązków służbowych. Nieraz ktoś rozmawiał na różne tematy z kolegą z pracy, sąsiadem czy przypadkowo spotkanym człowiekiem nie wiedząc, że ma do czynienia z tajniakiem. Jeden i drugi mógł zostać zapisany w SBeckich dokumentach jako "osobowe źródło informacji".
Najgłośniejszym przykładem nadużycia była sprawa wicepremiera i ministra finansów Zyty Gilowskiej, która nie wiedziała, że mąż jej dobrej przyjaciółki jest tajnym agentem. Oba małżeństwa chodziły do siebie na imieniny, grały w karty i spotykały się przy różnych okazjach towarzyskich, a SBowiec notował strzępy uzyskanej tą drogą informacji i mógł się pochwalić przed przełożonymi, że zwerbował cennego informatora.
Aby uniknąć przykrych dla pomówionych osób pomyłek i nieporozumień, prezydent chce, aby znowelizowana ustawa wprowadziła wewnętrzną kategoryzację. Obecnie osoba pomówiona o kolaborację ze tajnymi służbami ma teoretyczną możliwość dowodzenia niewinności w procesie cywilnym. Ponieważ jednak lustracja ta obejmuje co najmniej 400 tys. osób, a zbiory nie są skomputeryzowane, trwałoby to lata całe, wprowadzając wielkie zamieszanie i chaos.
Prezydent Kaczyński jeszcze nie podjął ostatecznej decyzji w sprawie nowelizacji ustawy. Prawdopodobnie zaproponuje powołanie czwartego lustracyjnego pionu IPN, który wnosiłby oskarżenie o kłamstwo w oświadczeniu lustracyjnym osoby publicznej do Sądu Okręgowego. Od wyroku tego sądu można by apelować do Sądu Apelacyjnego. W nowelizacji, prawdopodobnie utrzymany zostanie 10letni zakaz pełnienia stanowisk publicznych dla kłamców lustracyjnych.
Czy znowelizowana ustawa wreszcie rozwiąże bolączkę, która raz po raz odbija się czkawką niemal od zarania niepodległości odzyskanej w 1989 r.? Wiadomo, że dotychczas wolna Polska z tym problemem sobie nie umiała poradzić. Dekomunizację powinno się było przeprowadzić na początku nowej niepodległości, ale z różnych przyczyn tego nie zrobiono. Cała geneza III RP bowiem wywodziła się z tzw. "okrągłego stołu", przy którym doradzający "Solidarności" intelektualiści, przeważnie wywodzący się z tzw. lewicy laickiej, dogadali się z ludźmi upadającego PRLu.
Od dawna żądni władzy postKORowcy za cenę udziału w rządach zapewnili b. PRLowcom tzw. "miękkie lądowanie". Ustalono na nieformalnych spotkaniach, że ludziom dawnego reżimu nic złego się nie stanie. Mało tego, patrzono przez palce, kiedy dawne filary PZPR, ich sympatycy i krewni wkręcali się do maszynerii prywatyzacji, do zarządów przedsiębiorstw i banków, kiedy zapewniali sobie intratne synekury i uwijali ciepłe gniazdka. To głównie za sprawą środowisk lewicowolaickich nie udało się skazać za zbrodnie komunistyczne Jaruzelskiego, Kiszczaka ani wielu innych przestępców politycznych.
Próba otwarcia teczek w czerwcu 1992 r. zakończyła się obaleniem rządu Jana Olszewskiego przez Lecha Wałęsę i jego prawą rękę Mieczysława Wachowskiego, postkomunistę Aleksandra Kwaśniewskiego, który Wałęsę miał za trzy lata pokonać, Jana Rokitę, niedoszłego "premiera z Krakowa", dyżurnego ludowca Waldemara Pawlaka i innych. Za sprawą sączonej przez wywrotowców propagandy, nazywającej najuczciwszego z premierów "oszołomem" za to, że wreszcie chciał zrobić nowy początek, Wałęsa i cały obóz solidarnościowy dostał za swoje. W 1993 r. pogrobowcy PZPRu, którzy represjonowali i okłamywali naród przez tyle lat, wrócili do władzy w drodze wolnych, demokratycznych wyborów. Przez najbliższe cztery lata nie było klimatu dla jakichkolwiek prawdziwych rozliczeń z PRLem.
Kolejnym wstrząsem była tzw. "Lista Wildsteina", dziennikarza, który z publicznie dostępnego komputera w czytelni IPN skopiował listę nazwisk z teczek służb bezpieczeństwa, a ktoś je wprowadził do Internetu. Była to kolejna próba rozliczenia się Polski z jej komunistycznototalitarną przeszłością, ale mocno spóźniona, dość nieudolna i bardzo kontrowersyjna, bo nie zawsze odróżniała katów od swoich ofiar. Ostatnio wybuchła kolejna afera zwana "szafą Lesiaka", z której zaczęły do mediów przeciekać ciekawostki z akt Urzędu Ochrony Państwa, postPRLowskiego następcy SB.
W sumie wszystko to nie nastraja zbyt optymistycznie. I nie chodzi wyłącznie o jakość legislacyjną proponowanej przez prezydenta nowelizacji. Może to być akt prawie doskonały, ale jego wykonywanie będzie trafiało na zaciekły opór ze strony postkomunistów i ich lewicowoliberalnych pobratymców, wywodzących się dawniej spod znaku ROAD (Ruch ObywatelskiAkcja Demokratyczna), Unii Demokratycznej czy Unii Wolności. Do listopadowych wyborów lokalnych ci ostatni (Onyszkiewicz, Frasyniuk i spółka), zowiący się teraz Partią Demokratyczną, otwarcie zawiązali koalicję z postkomunistycznym Sojuszem Lewicy Demokratycznej.
Robert Strybel
Czy Polska wreszcie się opamięta
- 11/17/2006 08:59 PM
Reklama








