(Korespondencja własna "Dziennika Związkowego")
Warszawa - Już w najbliższą niedzielę szefowie rządów krajów członkowskich Unii Europejskiej zgromadzą się w stolicy Niemiec, by uczcić 50. rocznicę tej organizacji. Odbędą się typowe dla takich imprez uroczystości, wygłoszone zostaną szumne przemówienia i nie zabraknie innego ceremoniału, gestów, toastów, życzeń i symbolicznych uścisków dłoni dla potrzeb ekip telewizyjnych i fotoreporterów.
Ale gwoździem programu ma być podpisanie tzw. Deklaracji Berlińskiej. Ma to być coś w rodzaju orientacyjnej "mapy drogowej", prowadzącej do dalszej integracji kontynentu.
Dokładnie 62 lata temu hasło "na Berlin!" towarzyszyło ostatecznej ofensywie Czerwonej Armii i jej polskich marionetek. Ale zdobycie Berlina nie tylko obaliło III Rzeszę, ale także doprowadziło do prawie półwiecznej dominacji Moskwy nad wschodnią połową Europy. Czy obecne spotkanie berlińskie nie stanowi ważnego kroku w kierunku zdominowania prawie całego kontynentu przez Brukselę?
Gorącym zwolennikiem brukselskiego dyktatu, eufemistycznie zwanego "integracją europejską", jest przewodniczący Komisji Europejskiej (czyli premiera wspólnego rządu UE) Portugalczyk Josc Manuel Barroso. Jego zdaniem Deklaracja Berlińska ma ogromne znaczenie polityczne, bo pozwoli Unii wyjść z obecnej ślepej uliczki i na nowo zaangażować się we wspólne działanie. Dla osłody dodaje: "Po raz pierwszy dwanaście nowych państw członkowskich podejmie bezpośrednio uroczyste zobowiązanie. Do tej pory kraje te przyłączały się do traktatów i deklaracji napisanych przez innych. Teraz zrobią to w pierwszej osobie. I to także ma swoje znaczenie".
Choć powszechnie wiadomo, że Unia Europejska znajduje się w kryzysie i raczej dryfuje, odkąd w referendach mieszkańcy Francji i Holandii odrzucili Traktat Konstytucyjny, Barroso tryska optymizmem: "Jaki znowu kryzys? Popatrzmy na to właśnie z perspektywy ostatniego półwiecza. 50 lat temu Unię tworzyło sześć państw. Teraz jest ich 27. Wtedy jej władza była minimalna i to zarówno w jej granicach, jak i poza nimi. Dzisiaj Unia ma potężną władzę". Jako niepoprawny euroentuzjasta szef KE może nie zdaje sobie sprawy z tego, że właśnie tej wszechpotężnej władzy Brukseli wiele krajów się obawia, widząc w niej zamach na ich narodową suwerenność. Polska należy do krajów, które popierają koncepcję Unii Europejskiej jako konfederacji ojczyzn, nie scentralizowanych Stanów Zjednoczonych Europy.
Skoro tak, to dlaczego Polska się wstępnie zgodziła podpisać Deklarację Berlińską? W pewnej mierze do tej decyzji doprowadziło osobiste, chwilami półprywatne spotkanie kanclerz Niemiec Angeli Merkel z polskim prezydentem Lechem Kaczyńskim. W kameralnej atmosferze prezydenckiej rezydencji nadmorskiej w Juracie na Helu doszło do pewnego zbliżenia stanowisk. Media niemieckie wyraziły pogląd, że "ofensywa wdzięku Pani Kanclerz przyniosła rezultaty i zbliżyła Polskę do Niemiec".
Przypomnijmy, że dla pani Merkel punktem honoru i głównym zadaniem niemieckiej prezydencji Unii jest reaktywowanie niedoszłego traktatu konstytucyjnego. Kanclerz Niemiec bardzo zależy na tym, by nowy traktat mógł zostać podpisany w 2009 roku. Londyn, Paryż, Warszawa i Praga uważnie przyglądają się tym staraniom. Wroga konstytucji Wielka Brytania z rezerwą odnosi się do pomysłu przeprowadzenia u siebie referendum na tak wybuchowy temat. Gordon Brown, prawdopodobny następca premiera Tonyąego Blaira, jest pewien, że Brytyjczycy zagłosowaliby na "nie".
Jeśli chodzi o Polskę, to do ważniejszych spraw żywo obchodzących rządzącą Warszawę należy traktat konstytucyjny, bezpieczeństwo energetyczne, stosunki (a raczej problemy) z Rosją i co się z tymi problemami wiąże tarcza antyrakietowa. Polska początkowo chciała, aby obecnie istniejący projekt konstytucji został odrzucony i nowy został opracowany od podstaw. Po wizycie kanclerz Merkel prezydent Kaczyński zgodził się uznać istniejący projekt za podstawę do dalszych rozmów, co nie oznacza jego akceptacji w obecnej formie. W wielu krajach panuje przekonanie, że obecny projekt byłby o wiele lepszy bez szczegółowej części trzeciej. Każda konstytucja powinna tworzyć ogólne ramy a nie wnikać w drobiazgowe regulacje, tym bardziej w takie, które się ciągle zmieniają, jak polityka zagraniczna.
Unia się przekonała do polskich trosk o bezpieczeństwo energetyczne, kiedy nastąpiła przerwa w dopływie rosyjskiego gazu do Europy Zachodniej. Ale Niemcy nadal zamierzają kontynuować projekt omijającego Polskę rurociągu bałtyckiego, co Warszawa uważa za niedopuszczalne. Niemcy proponują odprowadzenie od owego rurociągu nitki zasilającej Polskę, ale byłoby to nadal paliwo rosyjskie. Nie ma to nic wspólnego z polskim zamiarem dywersyfikacji źródeł energii. Dopóki tradycyjnie podejrzani Rosjanie mają coś do powiedzenia w tym względzie, Warszawa nigdy nie będzie miała poczucia pełnego bezpieczeństwa energetycznego. Stąd poszukiwania alternatywnych źródeł w Norwegii i niektórych byłych republikach sowieckich.
Ostrożność i podejrzliwość Warszawy wzmogło trwające już półtora roku rosyjskie embargo na import polskiego mięsa. Komisja Europejska wyraźnie stwierdziła, że jej eksperci, którzy towarzyszyli rosyjskim inspektorom w ich misji w Polsce, nie wykryli niczego, co by uzasadniało utrzymywanie rosyjskiego embarga na import polskiej żywności. Mimo to embargo trwa, co dobitnie dowodzi, że Moskwa kieruje się tu przede wszystkim względami politycznymi. Próbuje bowiem w ten sposób ukarać krnąbrnych Polaków za wstąpienie do NATO, popieranie ruchów niepodległościowych w byłych republikach sowieckich, a ostatnio także za tarczę antyrakietową, którą Kreml uważa za zagrożenie.
Tak jak Polakom wydaje się, że rurociąg rosyjskoniemiecki łamie zasadę solidarności unijnej, tak w Niemczech i gdzie indziej w Europie zastrzeżenia budzi koncepcja amerykańskiej instalacji antyrakietowej na terytorium Polski. W Berlinie uważa się, że Warszawa popełniła błąd, wstępnie godząc się na rokowania z USA bez wcześniejszego naradzenia się z partnerami z NATO oraz Unii Europejskiej. Ale Niemcy też nie naradzali się z Polską przed podpisaniem umowy z Rosją w sprawie budowy wspólnego rurociągu. Z jednej strony, zarówno Rosja jak i USA, nie są członkami Unii Europejskiej. Z drugiej nie ma jeszcze wspólnej unijnej polityki zagranicznej, która by wyraźnie zakazywała takich jednostronnych układów z krajami pozaunijnymi.
Polska prawdopodobnie zaliczy się do krajów przeciwnych ustanawiania takiej jednej wszechunijnej polityki zagranicznej, która wiązałaby ręce poszczególnym krajom członkowskim. Takie rozwiązanie raczej popierają naj większe kraje UE, które w ten sposób będą mogły narzucać swoją wizję całej reszcie. Niezależnie od retoryki integracyjnej, ostatecznie to własny interes narodowy determinuje zachowanie poszczególnych członków, co jest rzeczą normalną i w pełni zrozumiałą. Mimo obowiązujących zasad unijnych, Niemcy żądają prawa do traktowania swoich landów wschodnich na specjalnych warunkach, Francja żąda ulg dla swojego rolnictwa, a Wielka Brytania od samego początku zadeklarowała niechęć do wspólnej europejskiej waluty i obstaje przy swoich funtach i pensach.
Polska nieco zmodyfikowała swój stosunek do obowiązującego obecnie nicejskiego Systemu głosowania, i już od dość dawna nie rozlega się hasło "Nicea albo śmierć". system ten jest szczególnie korzystny dla krajów średniej wielkości. I tak Polska i Hiszpania miały po 27 głosów, podczas gdy ponad dwukrotnie ludniejsze Niemcy miały zaledwie 29. Warszawa zaczyna się zgadzać na zwiększenie zasady proporcjonalności, ale wolałaby większy zasięg consensusu. Wówczas jeden kraj mógłby zablokować niekorzystne dla siebie rozwiązanie.
Kanclerz Merkel chyba udało się przekonać prezydenta Kaczyńskiego, by nie obstawał przy wpisaniu chrześcijańskich wartości do Deklaracji Berlińskiej i ewentualnie do samej przyszłej konstytucji unijnej, czemu obsesyjnie sprzeciwiają się Francja i Belgia. Jako chrześcijańska demokratka, Merkel podobnie jak Kaczyński wolałaby takie odwołanie, ale obstawanie przy nim wobec silnego sprzeciwu frankofonów mogłoby zablokować całą próbę reaktywacji procesu reform unijnych. Zresztą według doniesień medialnych pani Merkel miała zaproponować kompromis: chrześcijaństwo za tarczą. Jeżeli Warszawa zgodzi się na pominiście kontrowersyjnego odwołania do wartości chrześcijańskich, Berlin byłby gotów nieco przychylniej podchodził do tarczy antyrakietowej i próbował przekonać doń innych członków Unii. Czyli klasyczna polityka wzajemnych ustępstw i kompromisowych rozwiązań coś za coś: ja tu ustąpię a ty tam popuścisz i jakoś sprawy się ułożą.
Wszystko zatem na to wskazuje, że w niedzielę podczas uroczystej rocznicowej gali także prezydent RP złoży swój własnoręczny podpis pod Deklaracją Berlińską. Kaczyński nadal ma pewne zastrzeżenia do niektórych tez zawartych w Deklaracji Berlińskiej, z którą zapoznała go kanclerz Merkel. Nie rozumie na przykład ostrego sprzeciwu wobec przypominania chrześcijańskich korzeni Europy, ale mimo to dodaje: "Gdyby Polska jej nie podpisała, bylibyśmy chyba jedynym krajem, który by tak postąpił".
Robert Strybel








