Lotnisko-pułapka
Los Rodeos, skromne lotnisko na Teneryfie, tego dnia pękało w szwach. Po wcześniejszym alarmie bombowym na głównym lotnisku wyspy – Gran Canaria niedaleko Las Palmas – wszystkie przylatujące samoloty zostały skierowane właśnie tutaj. Los Rodeos, przystosowane do obsługi mniejszych maszyn, nagle musiało przyjąć gigantyczne Boeingi 747. Wąskie pasy kołowania nie pozwalały na swobodny ruch. Maszyny ustawiały się jedna za drugą na przepełnionej płycie, czekając na możliwość powrotu do Gran Canarii. Wśród nich – samoloty Pan Am i KLM, stojące niemal obok siebie, w gęstniejącej, coraz bardziej mlecznej mgle.
Pogoda pogarszała się z minuty na minutę. Widoczność spadła do kilkunastu metrów. Wieża kontrolna miała ograniczony kontakt wzrokowy z samolotami, a łączność radiowa była pełna zakłóceń. Komunikaty nakładały się na siebie, przerywane, niesłyszane lub źle rozumiane. Na tym tle miała rozegrać się jedna z najbardziej tragicznych sekwencji wydarzeń w historii lotnictwa cywilnego.
Kapitan Jacob Veldhuyzen van Zanten był nie tylko doświadczonym pilotem, ale też twarzą KLM. Jego wizerunek zdobił foldery reklamowe linii, a jego reputacja opierała się na profesjonalizmie i bezbłędności działania. Tego dnia jednak właśnie ta reputacja stała się pułapką. Obawiając się przekroczenia limitu czasu pracy załogi, czuł presję, by jak najszybciej wystartować. Pasażerowie czekali, czas uciekał. Każda minuta zwłoki mogła oznaczać konieczność pozostania na ziemi przez wiele kolejnych godzin.
Gdy samolot Pan Am kołował w gęstej mgle, szukając miejsca do zawrócenia, van Zanten otrzymał instrukcje przygotowania się do startu. I choć wieża nie wydała jeszcze jednoznacznego zezwolenia, kapitan przesunął manetki do przodu. W kokpicie padły słowa: „Rozpoczynamy start”. Jednocześnie pilot maszyny Pan Am próbował zgłosić, że wciąż znajduje się na pasie. Oba komunikaty nałożyły się na siebie. Na wieży zapadła cisza. Nikt nie zrozumiał, że dwa samoloty są na kursie kolizyjnym.

Żar piekła
W gęstej jak mleko mgle reflektory KLM-u wyłoniły się nagle przed załogą Pan Am. Piloci dostrzegli sylwetkę drugiego samolotu sunącą wprost na nich z pełną mocą. Zaskoczeni, próbowali w ostatniej chwili gwałtownie skręcić w lewo, ciągnąc za wolant. Silniki zawyły, skrzydła zadrżały, ale nie było już szans. Zabrakło metrów. Zabrakło sekund. KLM pędził zbyt szybko.
Jego podwozie z potworną siłą wbiło się w górną część kadłuba Pan Am, rozdzierając go niczym puszkę. Wnętrze samolotu natychmiast wypełnił krzyk – surowy, instynktowny, przeszywający – głosy ludzi, którzy zrozumieli, że stoją w obliczu tragedii. Część pasażerów zginęła natychmiast. Paliwo wystrzeliło w powietrze i w jednej chwili zajęło się ogniem. Płomienie błyskawicznie ogarnęły kabinę. Ci, którzy przeżyli zderzenie, znaleźli się w piekle: korytarze w ogniu, ciała topiące się na siedzeniach, duszący dym. Rodzice tulący dzieci, siedzący obok siebie, nawet przypadkowi pasażerowie, trzymając się za ręce teraz płonęli razem.
Oderwany kokpit Pan Am stoczył się z pasa. Nieliczni żywi próbowali wydosta
się na zewnątrz, poparzeni, oszołomieni, nie wiedząc, co się stało. Czołgali się przez wrak wśród gorejących szczątków i spopielonych ciał, czasem na oślep, zrywając skórę o rozgrzane blachy. Wśród nich pierwszy oficer Robert Bragg, który wspominał później, że czuł za plecami „żar piekła”.
Kula ognia
Los maszyny KLM był nie mniej przerażający. Po kolizji kapitan van Zanten usiłował jeszcze poderwać samolot, ale było już za późno. Kolos na moment oderwał się od ziemi, tylko po to, by kilkaset metrów dalej runąć i eksplodować w oślepiającej kuli ognia. Wybuch był tak potężny i tak intensywny, że nic ani nikt nie przetrwał. Nie było cudownie ocalonych. Cała załoga i wszyscy pasażerowie KLM zginęli na miejscu.
Liczba ofiar – 583 – przeraża nie tylko swym ogromem, ale też swoją bezosobowością. Za nią kryją się jednak konkretni ludzie: kobieta w ciąży, dziecko tulące w ramionach ukochanego misia, mężczyzna, który dzień wcześniej świętował urodziny. Nowożeńcy. Emeryci. Całe rodziny, pełne marzeń, udające się na wyczekiwane wakacje. Życie unicestwione przez ludzkie błędy i system, który nie potrafił zapobiec tragedii.
Strach przed kapitanem
Oficjalne raporty mówiły o „błędach komunikacyjnych”, „ograniczonej widoczności”, „presji operacyjnej”. Ale za tymi terminami kryły się rzeczy prostsze i bardziej bolesne: błąd człowieka, zbyt duża pewność siebie, strach przed sprzeciwieniem się dowódcy. Kapitan van Zanten podjął decyzję samodzielnie – i nikt go nie powstrzymał.
Choć linie lotnicze starały się łagodzić przekaz, podkreślając rolę mgły czy problemów z radiem, nie zdołały zatrzeć najważniejszego faktu: do katastrofy doszło, ponieważ zbudowano system, w którym jeden człowiek miał zbyt wielką władzę, a inni bali się protestować.
Rewolucja w lotnictwie
Z tej tragedii narodziła się rewolucja w lotnictwie: wprowadzono system zarządzania zasobami kokpitu (Cockpit Resource Management, CRM), który zrywał z dotychczasową zasadą niepodważalnej władzy kapitana. Od tej pory każdy członek załogi – niezależnie od rangi – nie tylko mógł, ale miał obowiązek zakwestionować decyzję dowódcy, jeśli czuł, że bezpieczeństwo samolotu jest zagrożone. To, co kiedyś uznawano za podważanie autorytetu, stało się wymogiem bezpieczeństwa. Pokora, współpraca, otwarta komunikacja – to miało uratować przyszłość.
Ale nawet najlepsze procedury nie dają gwarancji powodzenia. Każda chwila zmęczenia, rutyny, przemilczenia może otworzyć drzwi do kolejnej tragedii. Były już takie momenty – a opinia publiczna nawet się o nich nie dowiedziała.
Katastrofa na Teneryfie nie jest odległym wspomnieniem i zamkniętą historią. To wciąż tętniąca rana. Powraca w każdym pośpiesznym starcie, w każdej przemęczonej załodze, w każdej chwili wahania, gdy ktoś milknie zamiast zabrać głos. Za każdym razem, gdy samolot unosi się w niebo, jego pasażerowie powierzają swoje życie nie tylko doświadczeniu załogi, ale także ich rozsądkowi, zdolności do pokory i odwadze w podejmowaniu decyzji – tej odwadze, której zabrakło na Teneryfie. Technika łatwo może zawieść, gdy niewłaściwą decyzję podejmie człowiek. A zaufanie, raz utracone, już nigdy nie powraca w tej samej formie.
Monika Pawlak