Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 5 grudnia 2025 01:19
Reklama KD Market

Czarne notatniki prezesowej

W czerwcu 1936 roku Kraków żył skandalem, o którym jednak nikt nie odważył się pisać. Podczas gdy gazety epatowały czytelników napadem endeków na Myślenice, prawdziwa bomba tykała kilka ulic dalej – w eleganckiej kamienicy przy ulicy Sarego 24. Stamtąd właśnie, bez zapowiedzi i śladu, zniknęła Wanda Parylewiczowa: siostra zamordowanego ministra Bronisława Pierackiego, żona prezesa Sądu Apelacyjnego, kobieta znana w całym Krakowie z urody, klasy i wpływów. Jak się okazało, nie zniknęła przypadkiem. Uciekła. I miała ku temu powody, które przerażały ludzi w togach i mundurach...
Czarne notatniki prezesowej
Karykatura Wandy Parylewicz w poznańskim 'Orędowniku'

Autor: Wikipedia/Domena publiczna

Salonowa lwica

Wanda Parylewiczowa była kimś więcej niż tylko żoną sędziego. Była salonową lwicą, symbolem wszystkiego, czym była sanacyjna elita II Rzeczypospolitej: elegancji splecionej z układem, wdzięku podszytego władzą. Jako siostra zamordowanego ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego była nietykalna. Jej brat, zastrzelony przez ukraińskiego nacjonalistę w centrum Warszawy, urósł po śmierci do rangi narodowego męczennika. Jego nazwiskiem nazywano ulice, jego twarz eksponowano na plakatach, a jego rodzina otoczona została czcią i wygodnym parasolem nietykalności. I właśnie ten parasol wykorzystała Wanda najlepiej, jak potrafiła.

Za sprawą męża, prezesa Sądu Apelacyjnego w Krakowie z układami na szczytach państwowej władzy, obracała się wśród sanacyjnej elity. Pielęgnowała kontakty z ludźmi, których telefon otwierał wszystkie drzwi i możliwości, potrafił załatwić przeniesienie, ułaskawienie lub uchylenie wyroku. Wiedziała, kogo należy znać, co i kiedy powiedzieć, a co zasugerować jedynie półuśmiechem. Z czasem zaczęła pełnić nieoficjalną funkcję „łączniczki”: pośredniczyła między wpływowymi petentami a sędziami, adwokatami i urzędnikami. Zajmowała się tym, co w II RP robiono chętnie, ale o czym się nie mówiło: „załatwianiem spraw”.

Nie była oszustką. Po prostu potrafiła „przyspieszyć bieg rzeczy”, „znaleźć właściwego rozmówcę”, „odciążyć kalendarz”. I robiła to skutecznie. Pieniądze były tylko jednym z elementów tej gry. O wiele ważniejsze były nazwiska, koneksje, listy przysług. Wszystko to zapisywała – według niepotwierdzonych relacji – w czarnych notatnikach, które przeszły później do legendy.

 

Szok w Krakowie

Ale układ, w którym żyła i działała, zaczął się w pewnym momencie chwiać. A Wanda wiedziała, że kiedy wielki mechanizm zaczyna zgrzytać, ktoś musi wpaść w jego tryby. I ten ktoś zazwyczaj nie gra pierwszych skrzypiec...

23 czerwca 1936 roku, wczesnym wieczorem, Wanda opuściła mieszkanie. Nie zostawiła listu. Nie zabrała walizek. Jedynie torebkę i, jak podejrzewano, niektóre dokumenty. Oficjalnie: zaginęła. Nieoficjalnie: uciekła. A władze wiedziały to niemal natychmiast.

Policja rozesłała telefonogramy do wszystkich komend w kraju. Tyle że nikt nie chciał, by ktokolwiek się o tym dowiedział. W gazetach zaległa cisza. Kraków natomiast był w szoku. Bo przecież zniknęła nie jakaś tam sklepikarka z Podgórza, lecz kobieta z samego jądra układu władzy. Pani prezesowa. Pieracka z domu. Twarz krakowskich elit.

Do kamienicy przy Sarego przybyli policjanci. Otworzył sam prezes Parylewicz. Blady. Przygarbiony. Zmieniony. „Ja już na panów dawno czekałem” – powiedział. Wręczył im plik dokumentów i zaprosił do środka. Nie protestował. Nie zadawał pytań. A kilka godzin później złożył wniosek o przejście w stan spoczynku. Resort podpisał go w tempie ekspresowym.

Tymczasem Wanda znajdowała się już w Kalwarii Zebrzydowskiej. Dotarła tam luksusowym samochodem, prowadząc go osobiście. W miasteczku, w którym kobieta za kierownicą wciąż wówczas była sensacją, wzbudziła zrozumiałe zainteresowanie. Przedstawiła się jako Maria Dziedzicka, wynajęła pokój u niejakiej Gramatykowej i krążyła po miasteczku jak ktoś, kto czegoś szuka albo na kogoś czeka.

 

Za zamkniętymi drzwiami

Prawdopodobnie planowała przekazać komuś dokumenty. Albo uciec za granicę. Ale zgubiła ją nieuwaga, drobny szczegół. Na miejscową pocztę przyszedł przekaz na nazwisko Parylewiczowej. I choć nie został przez nią podjęty, naczelnik placówki był czujny – zgłosił to na policję. A komendant posterunku skojarzył szczegóły.

Zatrzymanie odbyło się bez scen. Wanda, spokojna, spojrzała funkcjonariuszowi w oczy i zapytała: „Przyszedł mnie pan aresztować?”. A gdy potwierdził, dodała: „To pojedźmy moim autem. Nie znoszę dorożek”.

Trafiła do aresztu w Tarnowie. Przez kilka dni odmawiała zeznań. Potem zaczęła mówić. Ale jej zeznania nie ujrzały światła dziennego. Proces odbył się za zamkniętymi drzwiami. Zgodnie z ówczesnym zwyczajem, kiedy sprawa była zbyt niewygodna, by ją ujawniać, zastosowano „areszt administracyjny”. Bez rozprawy, bez wyroku, bez obrońcy. 

Parylewiczowa zniknęła raz jeszcze. Tym razem zaszyta w więziennych murach, wykreślona z list towarzyskich i życia publicznego. Nikt nie organizował zbiórek, nikt nie pisał petycji w jej sprawie. Wszyscy udawali, że jej nigdy nie było. Zmarła 3 marca 1937, jeszcze w trakcie procesu.

Nie ma jej w podręcznikach, w indeksach spraw, w albumach rodzinnych elit. A jednak jej upadek był jednym z najostrzejszych pęknięć w fasadzie sanacyjnej Polski. Bowiem jej historia odsłoniła coś, czego ówczesna władza panicznie się bała – że system nie pęka od kul czy manifestów, ale od wewnętrznych przecieków, które pojawiają się tam, gdzie są wpływy, milczenie i pewność bezkarności.

Franciszek Parylewicz osiadł w Krynicy jako emeryt. Nie stracił majątku, nie był prześladowany. Wrócił do prywatnego życia z twarzą bez wyrazu – jakby nigdy nie uczestniczył w dramacie, który zburzył reputację jego nazwiska. Dyskretnie nie wspominał o tym, co się wydarzyło. W krakowskich kuluarach mówiło się tylko tyle, że „miał pecha”. I że „na szczęście wiedział, kiedy milczeć”.

Upadek Parylewiczowej nie naprawił systemu. Przeciwnie – sprawił, że uczyniono go jeszcze bardziej szczelnym. Lecz choć główna bohaterka jednego z największych skandali w historii II Rzeczypospolitej zamilkła, echo tej afery nie przestało rezonować. Tylko dzisiaj nie niesie go już bruk krakowskich ulic, lecz archiwa, które nadal milczą.

Monika Pawlak


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama