Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 5 grudnia 2025 01:18
Reklama KD Market

Kiedy runął świat

W nocy z 3 na 4 października 1974 roku, gdy Lima pogrążona była w ciepłym, spokojnym mroku, nagle obudziła się ziemia. Dokładnie o 21.21 czasu lokalnego, kiedy wielu mieszkańców kończyło kolację lub szykowało się do snu, zatrzęsło się serce peruwiańskiego państwa. Wstrząsy o magnitudzie 8,1 w skali Richtera zachwiały wybrzeżem i ludzkim życiem. W ciągu kilku sekund miasto, które dobrze znało niepokój – biedę, chaos polityczny, korupcję – poznało też inny rodzaj drżenia: ślepy i bezlitosny. Taki, który nie zostawia czasu na myślenie, a jedynie odruch: uciec, osłonić dzieci, przeżyć...
Kiedy runął świat
Lima po trzęsieniu ziemii w 1974 r.

Autor: El Comercio Peru/Wikipedia

Miasto dusz

Wysoko na wzgórzach La Molina dzieci bawiły się jeszcze na podwórkach. W dzielnicach biedoty – rozległych, rozsypujących się slumsach San Juan de Lurigancho – kobiety gotowały kolację na otwartym ogniu. W centrum Limy, pełnym kolonialnych budynków i nowoczesnych wieżowców, życie toczyło się rytmem wielkiego miasta. Ale całe to uporządkowane, choć kruche, poczucie normalności zniknęło w jednej chwili – pod nagłym ruchem skorupy ziemskiej.

Najpierw pojawił się dźwięk – nienaturalny, dudniący, jakby olbrzymie stado zwierząt przebiegało pod ziemią. Potem zaczęły drżeć ściany, zatrzęsły się okna, a szyby z brzękiem rozsypywały się na tysiące kawałków. Podłogi domów zafalowały. Wielopiętrowe konstrukcje – dumne symbole rozwoju Limy – rozpadały się jak domki z kart. Waliły się jedna po drugiej jak domino, a kurz roznosił się w powietrzu.

„Myślałam, że nadszedł koniec świata” – opowiadała później Marta Gutiérrez, pielęgniarka z południa stolicy. „Weszłam do kuchni i poczułam, jak cały dom się rozhuśtał. Zanim zrozumiałam, co się dzieje, usłyszałam krzyki dzieci. Chciałam do nich pobiec, ale upadłam. To trwało chwilę… a może całą wieczność”.

Lima leży na styku dwóch potężnych płyt tektonicznych – Nazca i Południowoamerykańskiej. To miejsce nieustannego napięcia, głębokiego, ukrytego pod powierzchnią ziemi konfliktu geologicznego. Ale to również miasto dusz – tych żyjących i tych, które już przeszły na drugą stronę. Tamtej nocy wszystko się wymieszało. Zniknął podział między niebem a ziemią, między domem a ruiną, między życiem a śmiercią, między tym, co znane, a tym, co niepojęte.

 

Sceny z apokalipsy

Ulice w jednej chwili zmieniły się w chaotyczny labirynt gruzów. Porzucone samochody stały z uchylonymi drzwiami – kierowcy opuszczali je w panice, dalej uciekając pieszo. Przewody elektryczne zwisały ze słupów jak splątane węże, niektóre iskrzyły złowieszczo, rzucając błyski na zawalone fasady okolicznych budynków. Jeszcze chwilę wcześniej miasto pulsowało światłem – teraz całe dzielnice tonęły w nagłej, dusznej ciemności. Gęstej, gryzącej, nasyconej pyłem i przerażeniem, którego nie dało się przebić żadnym krzykiem.

W szpitalach – tych, które jeszcze stały – rozgrywały się sceny jak z apokalipsy. Do izb przyjęć znoszono rannych z połamanymi kończynami, z otwartymi ranami, wijących się w bólu – dzieci, starców, kobiety w stanie szoku, z oczami utkwionymi gdzieś w pustce, jakby ich dusze już opuściły ciało. Chirurdzy pracowali przy świetle latarek. Nie było wody, ale obficie lała się krew. Spływała po zimnych kaflach podłogi, łącząc się z kurzem i potem. 

Lżej okaleczonych opatrywano w prowizorycznych namiotach ustawionych na dziedzińcach i parkingach szpitali. Pracujący w jednym z nich lekarz opowiadał później przygaszonym głosem: „Przyniesiono ranną dziewczynkę. Miała może dziesięć lat. Nie płakała. Nie skarżyła się na ból. Wpatrywała się we mnie z nadzieją, szeroko otwartymi oczami. Czekała na matkę, ale nikt jej nie znalazł. Czekała w milczeniu, którego nigdy nie zapomnę”. 

Zginęły setki osób. Tysiące zostało rannych. Dziesiątki tysięcy straciły dach nad głową. Ale liczby – chłodne, statystyczne – nie oddają tego, co rzeczywiście przyniosła tamta noc. Prawdziwy wgląd w ten kataklizm dają za to fotografie zrobione następnego dnia – matka siedząca bez ruchu na ruinach domu, z martwym niemowlęciem, które przytulała do piersi. Mężczyzna, który próbuje odkopać ciało swej żony uwięzione pod gruzem. Dziecko, siedzące samotnie na zgliszczach szkoły, trzymające w ramionach ocalałego psa – jedyną bliską istotę, jaka mu pozostała.

 

Lęk i dezorientacja

Rząd peruwiański natychmiast zorganizował pomoc, ale chaos – jak zawsze – był szybszy. Na ulice wyszły wojskowe patrole, jednak nie wszędzie docierały na czas. W dzielnicach slumsów zaczęły pojawiać się pierwsze przypadki szabrownictwa. Ludzie desperacko szukali wody, jedzenia, pomocy. Zapanował lęk i dezorientacja. Ratownicy pracowali bez wytchnienia, bez snu, próbując przekopać się przez gruz gołymi rękoma w poszukiwaniu żywych. Co jakiś czas rozlegał się okrzyk: „Słyszę głos! Tu ktoś jest!”, a potem zapadała cisza – pełna napięcia i nadziei.

Na placu San Martín zorganizowano prowizoryczne obozowisko, które miało dać tymczasowe schronienie. Setki ludzi siedziało tam na ziemi, otuleni kocami, nieruchomi, milczący. Wpatrywali się w ogień, który ktoś rozpalił ze szczątków walających się dokoła mebli. Wielu nie miało odwagi wrócić do domu – nawet jeśli wciąż jeszcze stał. Bano się wtórnych wstrząsów, które nawiedzały miasto co kilka godzin – słabsze, ale wystarczająco silne, by pękały mury i serca.

Peru nie było przygotowane na to, co zgotowała mu ziemia. Zabrakło nie tylko sprzętu i planów awaryjnych, ale przede wszystkim odpornej infrastruktury, która mogłaby stawić czoła tragedii tej skali. I chociaż z całego świata zaczęła napływać pomoc – z USA, z Europy, z innych krajów Ameryki Łacińskiej – zniszczeń nie dało się cofnąć.

 

Największy ból

Żadne wsparcie nie mogło przywrócić tego, co bezpowrotnie zginęło. Nie mogło też uleczyć obrażeń psychicznych. Ludzie stracili domy, ale również grunt pod nogami – dosłownie i w przenośni. Patrzyli na ruiny z poczuciem, że już nigdy nie będą czuć się bezpiecznie. Największy ból przynosiła jednak nie utrata rzeczy, lecz tych, którzy odeszli nagle, bez pożegnania – dzieci, rodziców, przyjaciół, sąsiadów.

W dzielnicy Chorillos na rogu jednej z ulic postawiono małą kapliczkę z figurką Matki Boskiej. Na jej cokole ktoś napisał farbą: „Gracias por los que viven. Lloro por los que no”. („Dziękuję za tych, którzy przeżyli. Płaczę za tymi, których już nie ma”).

Trzęsienie ziemi z 1974 roku zapadło głęboko w świadomość mieszkańców Limy nie tylko jako tragiczna katastrofa. Przede wszystkim było bolesnym dowodem na to jak krucha jest rzeczywistość, którą tworzymy. Najsolidniejsze mury, najpiękniejsze miasta, największe osiągnięcia – wszystko to może zniknąć w kilka sekund. Cywilizacja to cienka warstwa spokoju, pod którą nieustannie drzemie chaos – w ziemi i w ludzkiej naturze.

Dziś Lima znów tętni życiem. Ludzie śmieją się, tańczą, zakochują. Miasto zostało odbudowane, a jego ulice na powrót pulsują ruchem, gwarem i światłem. Wszystko wygląda normalnie. Ale w sercach tych, którzy przeżyli tamtą noc, nadal czai się wspomnienie chwili, gdy ziemia pokazała, jak mało od nas zależy.

Monika Pawlak


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama