Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 5 grudnia 2025 00:49
Reklama KD Market

Cena za lodową krainę

W nocy z 29 na 30 marca 1867 roku, w ciemnych, pozbawionych blasku salach Departamentu Stanu USA podpisano umowę, która miała zmienić geografię świata i na zawsze rozbrzmiewać echem w kronikach niedopowiedzianej historii. W półmroku gabinetu William H. Seward – sekretarz stanu w administracji prezydenta Andrew Johnsona – i rosyjski ambasador Eduard de Stoeckl złożyli podpisy pod traktatem, który przekazywał Stanom Zjednoczonym dziką, lodowatą i z pozoru bezwartościową ziemię – Alaskę…
Cena za lodową krainę

Autor: Adobe Stock

Suma transakcji opiewała na 7,2 miliona dolarów, kwotę, którą nawet wówczas – po zakończonej właśnie wojnie secesyjnej – trudno było uznać za zawrotną. Prawdziwy koszt tej umowy miał się jednak dopiero ujawnić. Bo choć dokumenty zostały podpisane, a uścisk dłoni przypieczętował porozumienie, do dziś nie ma pewności, czy pieniądze rzeczywiście dotarły do Rosji. Zapłata miała zostać dokonana nie w banknotach, lecz w złocie – a konkretnie w postaci depozytu zabezpieczonego kruszcem i przekazanego za pośrednictwem nowojorskiego banku Riggs & Co., który miał przelać środki do ambasady rosyjskiej w Londynie. Stamtąd złoto miało popłynąć dalej – drogą morską – do Rosji.

Jedni twierdzą, że złoto zatonęło wraz ze statkiem transportowym „Orkney” na Morzu Barentsa, zanim jeszcze dotarło do portu docelowego. Inni, że zostało sprzeniewierzone, przetopione lub rozpłynęło się w czeluściach amerykańskiego systemu bankowego. A jeszcze inni – że cała ta transakcja od początku była teatrem, w którym prawdziwe interesy odbywały się za kulisami, a formalna umowa była jedynie fasadą dla ukrytych układów, politycznych przysług i wymiany wpływów. Tajemnica pozostała – a wraz z nią pytanie, czy Rosja kiedykolwiek otrzymała to, co jej obiecano.

 

Niechciane dziecko imperium 

Aby zrozumieć, dlaczego Rosja w ogóle zdecydowała się sprzedać tę część świata, trzeba cofnąć się do XVIII wieku, kiedy imperium carów zaczęło rozciągać swoje ambicje za Ural i Syberię aż po wybrzeża Pacyfiku. Gdy Europejczycy rywalizowali o kolonie w Afryce i Indiach, Rosjanie wyprawiali się na wschód – ku Kamczatce, a potem na Alaskę. W 1741 roku duński żeglarz w rosyjskiej służbie Vitus Bering jako pierwszy Europejczyk dotarł do zachodnich wybrzeży Alaski. Za nim przybyli myśliwi, traperzy, handlarze futer i misjonarze. Powstały osady, zbudowano drewniane forty i cerkwie, a nad dziką krainą zawisła podwójna flaga: rosyjskiego cara i Rosyjsko-Amerykańskiej Kompanii Handlowej. Siedzibę główną – Nowoarchangielsk (dzisiejsza Sitka) – zamieniono w bastion handlu i kontroli. 

Ale geograficzne oddalenie, trudne warunki klimatyczne, konflikty z rdzennymi ludami i piractwo pacyficzne sprawiły, że cała alaskańska przygoda Rosji przynosiła coraz większe straty. Transport towarów przez Syberię trwał miesiącami, dostawy ginęły na trasie, a władze w Petersburgu zaczęły spoglądać na kolonię jak na niechciane dziecko imperium.

 

Zakulisowa rozgrywka

Car Aleksander II, zwany później „wyzwolicielem chłopów”, znajdował się w trudnej sytuacji. W cieniu klęski w wojnie krymskiej i narastającej presji wewnętrznej musiał ratować finanse imperium. Brytyjczycy rozbudowywali Kanadę, a każdy dzień opóźnienia oznaczał ryzyko utraty Alaski w konflikcie zbrojnym. Sprzedaż terytorium – choć była dla Rosji upokorzeniem – miała być rozsądnym wyjściem. Jednak nie bez warunków. Umowa miała zostać sfinalizowana w sposób, który pozwoliłby Rosji zachować twarz, a zarazem zyskać środki na pilne reformy. 

I tu wkroczył William H. Seward. Ale nie od razu z otwartą propozycją. Zanim doszło do podpisania traktatu, nastąpiła seria spotkań, rozmów, uścisków dłoni za zamkniętymi drzwiami i manewrów, których nie powstydziłby się dyplomata renesansu. Przez lata toczyła się gra pełna pozorów, nacisków, przekupstw i subtelnych szantaży.

Wszystko zaczęło się już w 1859 roku, kiedy to Rosjanie – po cichu, bez rozgłosu – zaczęli sondować możliwość sprzedaży Alaski. Inicjatorem był wieloletni ambasador rosyjski w Waszyngtonie, Eduard de Stoeckl – człowiek niepozorny, lecz obdarzony niebywałym instynktem politycznym i słuchem dyplomatycznym. Wiedział, że Rosja nie ma już sił, by utrzymać swoją obecność za oceanem, a Alaska – choć malownicza i ogromna – stawała się finansowym balastem. W poufnych rozmowach z amerykańskimi senatorami i wpływowymi publicystami zaczął roztaczać wizję przyjaźni rosyjsko-amerykańskiej, wspólnego frontu wobec brytyjskich zakusów i „naturalnego rozszerzenia wpływów” USA na północny zachód. To była gra, w której de Stoeckl obsadzał się w roli hojnego donatora – ofiarującego sąsiadowi prezent, który tylko pozornie był niepotrzebny.

Ale Ameryka w tym czasie tonęła w wojnie secesyjnej. O jakiejkolwiek ekspansji nie mogło być mowy. Dopiero po 1865 roku, gdy kurz bitewny opadł, temat wrócił na salony. I wtedy pojawił się Seward – nie tylko jako polityk, ale jako strateg i reżyser.

 

Taniec sygnałów

Początek negocjacji był nieoficjalny. Nie padły jeszcze żadne liczby, ale wśród elit Waszyngtonu zaczęto szeptać o „rosyjskim darze”. De Stoeckl odwiedzał Sewarda w jego prywatnej rezydencji, spotykali się w hotelach i klubach dżentelmenów, wymieniali uśmiechy podczas bankietów i kolacji dyplomatycznych, podczas których kielichy szampana tłumiły powagę rozmów. To nie był jeszcze czas na deklaracje, a jedynie taniec sygnałów. Seward dawał do zrozumienia, że Alaska interesuje Amerykę, ale tylko „jeśli warunki będą rozsądne”. De Stoeckl przekazywał te sygnały do Petersburga, gdzie car i jego doradcy, coraz bardziej sfrustrowani kosztami kolonii, zaczęli rozważać ofertę na poważnie.

Kluczowe rozmowy miały miejsce na przełomie zimy i wiosny 1867 roku. De Stoeckl, jako oficjalny wysłannik imperium, otrzymał od cara pełnomocnictwo do sfinalizowania umowy. Ale nie działał sam. W jego otoczeniu byli bankierzy, doradcy handlowi i zaufani członkowie korpusu dyplomatycznego. Po stronie amerykańskiej – poza samym Sewardem – pojawili się m.in.: senator Charles Sumner, znany z wyrazistych poglądów i dbałości o interes publiczny, oraz eksperci ds. handlu i ekspansji terytorialnej. Ale to Seward rozdawał karty.

Podczas głównych pertraktacji – prowadzonych w rezydencji Sewarda i salach Departamentu Stanu – temperatura rosła z dnia na dzień. De Stoeckl, świadomy, że Rosja pilnie potrzebuje gotówki, próbował wywindować cenę do 10 milionów dolarów. Seward – sprytnie – grał na czas. Udawał niezdecydowanego, sugerował opór Senatu, groził zerwaniem rozmów. Co noc posyłał swoich ludzi do kluczowych senatorów, przekonując ich, że Alaska to nie kaprys, lecz strategiczna inwestycja. Nikt nie znał politycznego podziemia Waszyngtonu lepiej niż on. A kiedy de Stoeckl opuścił stawkę do 7,2 miliona, Seward uderzył natychmiast.

Ale nawet wtedy, kiedy wszystko wydawało się dograne, Seward grał va banque. Podpisał traktat nie w ciągu dnia, lecz nad ranem – o 4.30, przy świecach. Bez fanfar i bez obecności prasy. Gdy wschodziło słońce, Alaska była już formalnie amerykańska.

Dlaczego tak? Bo Seward wiedział, że trzeba działać z zaskoczenia. Gdyby dał czas opinii publicznej i senatorom na zastanowienie się, mogliby się wycofać. A tak – postawił ich przed faktem dokonanym. Przez kolejne tygodnie lobbyści pracowali dzień i noc, by przekonać Senat do ratyfikacji traktatu. Nawet wtedy nie obyło się bez oporu. W czasie głosowania 27 senatorów było „za”, 12 „przeciw”. Różnica była na tyle mała, że każdy głos został okupiony negocjacjami, obietnicami i – jak głosiły plotki – przekazaniem „upominków”.

Kiedy więc Seward stanął przed mapą Stanów Zjednoczonych i zamalował nowy obszar na północnym zachodzie, wiedział, że nie tylko rozszerzył granice kraju. Wygrał partię szachów, której reguły sam napisał. 

 

Zaginione miliony

Seward był politycznym graczem starej szkoły – wizjonerem, który marzył o kontynentalnym imperium Stanów Zjednoczonych, rozciągającym się od Karaibów po Arktykę. Choć w 1865 roku padł ofiarą zamachu w tym samym dniu, w którym zginął Abraham Lincoln, szybko wrócił do aktywności. Alaska była jego obsesją. Widział w niej nie tylko terytorium pełne lodu i niedźwiedzi, ale strategiczny bastion na wypadek wojny z Wielką Brytanią i przyszłą bramę do handlu z Azją. Wiedział, że jeśli USA nie sięgną po ten fragment świata teraz, ktoś inny zrobi to później. I wiedział również, że Rosja jest gotowa do rozmów – wystarczyło tylko stworzyć odpowiednią narrację.

Tajemnicą poliszynela było to, że część pieniędzy z transakcji nie trafiła do rosyjskiego skarbca, lecz została wypłacona de Stoecklowi jako „prowizja” – oficjalnie za trud negocjacyjny, ale tak naprawdę za lojalność wobec nowego ładu. Ambasador zainkasował fortunę – półtora miliona dolarów w złocie – po czym zrezygnował z funkcji i zniknął z życia publicznego. To pierwszy znak, że coś w tej umowie było głęboko podejrzane. Drugim był sposób, w jaki planowano przetransportować pozostałą kwotę. Według oficjalnych źródeł złoto miało trafić do Petersburga brytyjskim statkiem „Orkney”. Statek rzeczywiście wypłynął z nowojorskiego portu z ładunkiem cennego kruszcu na pokładzie, lecz prawdopodobnie nigdy nie dotarł na Bałtyk. Nie odnotowano jego zawinięcia do żadnego europejskiego portu, nikt nie widział go na redach, a żadna latarnia morska nie zarejestrowała jego obecności. Oficjalne dokumenty na ten temat milczą. Lista pasażerów nie istnieje. Zeznania załogi przepadły bez śladu. Jakby „Orkney” rozpłynął się w morskiej mgle, zabierając ze sobą tajemnicę złota, które miało być zapłatą za największy ziemski zakup w historii Stanów Zjednoczonych.

Zniknięcie statku natychmiast obrosło legendą. Jedni mówili o sztormie i katastrofie u wybrzeży Islandii. Inni o napaści piratów lub sabotażu. Jeszcze inni twierdzili, że statek nigdy nie opuścił amerykańskiego portu, a całe „wysłanie złota” było przykrywką dla bardziej złożonej operacji. Według tej wersji złoto zostało potajemnie przetransportowane do banku w Nowym Jorku, przetopione i przetransferowane przez sieć agentów do nieujawnionych odbiorców – w tym polityków, przemysłowców i handlarzy bronią. Część tej kwoty miała posłużyć do spłaty długów wojennych Południa, część do rozbudowy sieci kolejowej, a część – do sfinansowania wyborów w kluczowych stanach. Teoria ta, choć nieudowodniona, zaczęła krążyć po kuluarach z taką siłą, że jeszcze w latach 80. XIX wieku prasa sugerowała wszczęcie śledztwa. Oczywiście do niego nie doszło.

 

Cicha hańba

Rosjanie – oficjalnie – nigdy nie upomnieli się o brakujące fundusze. Czy dlatego, że naprawdę je otrzymali? A może dlatego, że nie chcieli wywołać międzynarodowego skandalu i pokazać, że zostali oszukani? W Petersburgu narastało niezadowolenie, ale tłumiono je bezgłośnie. Aleksander II miał rzekomo wyznać w zaufaniu, że sprzedaż Alaski była „błędem wynikającym z braku alternatywy”. Niektóre relacje wspominają o rozmowach w carskiej radzie, podczas których doradcy mieli wprost sugerować, że Amerykanie oszukali imperium, ale nikt nie odważył się oficjalnie tego powiedzieć. Zamiast tego – sprawę wyciszono.

Po stronie amerykańskiej atmosfera była równie napięta. Gdy 18 października 1867 roku w Nowoarchangielsku odbyła się ceremonia przekazania własności Alaski, wydarzeniu towarzyszył groteskowy incydent. Rosyjska flaga, która miała zostać zdjęta z masztu, zaplątała się w liny. Przez kilka minut żołnierze szarpali się z materiałem, aż jeden z nich musiał wspiąć się i rozerwać go szablą. Flaga upadła na ziemię i została przypadkowo przydeptana. Dla niektórych był to symbol: Rosja nie tylko oddała ziemię – została z niej wypchnięta z pogardą.

Przez kolejne lata Alaska pozostawała w cieniu. W Waszyngtonie niewielu wierzyło, że terytorium to przyniesie jakikolwiek zysk. Prasa kpiła z Sewarda, nazywając zakup „lodową głupotą” i „kłopotem wartym kilka fok”. Aż do czasu, gdy w 1896 roku w Klondike wybuchła gorączka złota. Przez alaskańskie przełęcze ruszyły tysiące poszukiwaczy fortuny, a każdy gram wydobytego kruszcu uświadamiał Rosjanom, jak wielką popełnili pomyłkę. USA zyskały nie tylko terytorium, ale dostęp do złóż, strategiczne położenie i przyszłą potęgę energetyczną. Rosja pozostała z cichą hańbą.

 

Pokerowa karta

Dziś historycy wciąż spierają się o to, co naprawdę wydarzyło się z pieniędzmi za Alaskę. Część z nich twierdzi, że nie ma żadnych dowodów na dostarczenie złota do Rosji, że zaginęło w podróży lub w ogóle nie opuściło Ameryki. Inni bronią wersji oficjalnej, ale nie potrafią wskazać żadnego dokumentu księgowego po stronie rosyjskiej, który potwierdzałby wpływ całej kwoty. Śledczy-amatorzy przeszukują archiwa brytyjskie, morskie rejestry, a nawet dno Atlantyku w poszukiwaniu wraku „Orkneya”. Pojawiły się nawet wyprawy poszukiwawcze – w latach 30. XX wieku, a potem w latach 70. – które próbowały odnaleźć ślad transportu złota. Bez skutku.

I tak oto historia zakupu Alaski pozostaje niezamknięta. Umowa została podpisana, terytorium przekazane, ale pytanie – czy pieniądze faktycznie zmieniły właściciela – wisi w powietrzu niczym echo lodowatego wiatru znad Cieśniny Beringa. Czy Rosja została oszukana? Czy Amerykanie dopuścili się największego przekrętu finansowego XIX wieku? A może obie strony grały w grę, której zasad nie poznał nikt poza wtajemniczonymi?

W tej historii nie chodzi tylko o ziemię, ale o iluzję, pozory i wyrafinowane oszustwo. Alaska była jak karta w pokerze, której nikt do końca nie sprawdził, a stawka – być może – była znacznie większa niż te mizerne 7 milionów w złocie. Bo w świecie imperiów i tajnych porozumień nie zawsze chodzi o to, co podpisano. Czasem najważniejsze jest to, co zaginęło między wersami.

Monika Pawlak


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama