Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 13 grudnia 2025 16:47
Reklama KD Market

Nieobecny w grobie

Stanisław Ignacy Witkiewicz, znany jako Witkacy, należał do artystów, których życie samo w sobie było dziełem sztuki. Malarz, dramaturg, filozof, fotograf i prowokator – człowiek, który z własnej egzystencji uczynił teatr pełen groteski i absurdu. Był prorokiem katastrofy, ostrzegającym przed nadejściem systemów totalitarnych, które miały zdusić indywidualizm i zamienić świat w zbiorową farsę. A jednak nawet on sam nie mógł przewidzieć, że po śmierci stanie się bohaterem jednej z największych sensacji pogrzebowych XX wieku.
Nieobecny w grobie
Symboliczny grób Stanisława Ignacego Witkiewicza na Cmentarzu na Pęksowym Brzyzku.
Z prawej: Stanisław Ignacy Witkiewicz, 1931 r.

Autor: Wikipedia

Spełnienie wizji

Wrzesień 1939 roku przyniósł mu ostateczne spełnienie czarnych wizji. Niemcy uderzyli od zachodu, a 17 września na wschód Polski wkroczyła Armia Czerwona. Witkacy wiedział, że to koniec jego świata – wolnej kultury, niezależnej sztuki, życia, które rozumiał. Opuścił Zakopane i ruszył na Polesie. Nie był to przypadkowy wybór: wschodnie ziemie, z ich bagnami, jeziorami i rozległymi lasami, wydawały się miejscem, gdzie wojna dotrze najpóźniej. To była przestrzeń, w której życie płynęło wolniej, jakby w innym rytmie, i gdzie – w nadziei – można było przeczekać burzę dziejów. 

Nie wyruszył tam samotnie. Towarzyszyła mu Czesława Oknińska, kobieta, z którą związał się w ostatnich latach przed wojną. Była dla niego kimś więcej niż tylko bliską osobą – opiekunką i powiernicą, jedyną, która wytrzymywała jego zmienne nastroje i ekscesy. W jej obecności czuł się bezpieczniej, mniej osamotniony wobec nadciągającej katastrofy. Ona zaś, choć wiedziała, jak trudny potrafił być Witkacy, nie zostawiła go samego w chwili, gdy cały świat walił się w gruzy.

W domu we wsi Jezioro Inle, gdzie znaleźli tymczasowe schronienie, artysta stawał się coraz bardziej przygnębiony. Wiedział, że nie ucieknie przed tym, co nadchodzi. „Nie będę żył w świecie, w którym człowiek staje się trybikiem maszyny” – powtarzał. W nocy z 17 na 18 września podjął decyzję. Rankiem następnego dnia przygotował się do odejścia. Wziął dużą dawkę weronalu – silnego środka nasennego – który miał zagwarantować spokojne zapadnięcie w sen bez powrotu. Ale jakby nie ufał działaniu lekarstwa, postanowił jeszcze zadać ostateczny cios własnymi rękami. Podobno chwycił ostrze i przeciął nim gardło.

Był to akt rozpaczy, ale i konsekwencji – gest człowieka, który całe życie tworzył własne reguły i nawet śmierć postanowił zaaranżować samodzielnie. Oknińska znalazła go chwilę później. Jej relacje świadczyły o panice: została nagle sama, w obcym miejscu, z ciałem artysty, którego znał cały kraj. Wiedziała, że jeśli pojawią się Sowieci, wszystko stanie się jeszcze bardziej dramatyczne. Dlatego w największym pośpiechu dopilnowała prowizorycznego pochówku. Bez księdza, bez świadków i bez krzyża – jedynie ziemia zamknęła nad nim swój mrok.

Tak zakończyła się jego ziemska droga – lecz nie historia. Bo los, a może i ironiczny duch samego Witkacego, postanowił dopisać ciąg dalszy.

 

Propagandowy spektakl

Po wojnie o artyście mówiono niechętnie. Władze komunistyczne traktowały go jak postać niewygodną: jego dramaty nie pasowały do socrealizmu, a jego filozofia ostrzegająca przed tyranią systemów politycznych brzmiała jak oskarżenie wobec rzeczywistości PRL. Oficjalnie o nim milczano, ale w środowiskach artystycznych legenda Witkacego wciąż żyła.

W latach 80. sytuacja zaczęła się zmieniać. Polska Ludowa przeżywała kryzys i potrzebowała symboli. Wtedy narodził się pomysł: sprowadzić prochy Witkacego z Polesia do Zakopanego, gdzie spoczywał jego ojciec, Stanisław Witkiewicz. Miało to być wydarzenie podniosłe – rehabilitacja artysty i wielki propagandowy spektakl.

14 kwietnia 1988 roku polska delegacja dotarła do Jeziora Inle. Miejscowi wskazali mogiłę, w której – jak sądzono – spoczywał Witkacy. Ziemia była wilgotna, trumna rozpadła się niemal w dłoniach. Wydobyto szczątki, które od początku budziły wątpliwości: delikatne kości, niewielka czaszka, drobna sylwetka. Świadkowie szeptali, że to nie mogły być szczątki wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny. Ale nikt nie odważył się podważyć oficjalnej wersji. Sprawa była zbyt ważna politycznie, by pozwolić sobie na wahanie. Kości zabezpieczono i przewieziono do Polski.

W Zakopanem została przygotowana uroczystość, jakiej dawno nie widziano. Trumna przykryta wieńcami, przemówienia władz i ludzi kultury, obecność duchowieństwa i tłumy mieszkańców. Telewizja transmitowała ceremonię, a gazety pełne były patetycznych opisów. Na nagrobku wyryto napis: „Stanisław Ignacy Witkiewicz – Witkacy, 1885-1939”.

Oficjalne przemówienia mówiły o „symbolicznym powrocie” artysty, o zamknięciu rany i o hołdzie złożonym wielkiemu geniuszowi. Dla wielu uczestników uroczystość rzeczywiście była przejmująca, pełna wzruszeń i poczucia dziejowej sprawiedliwości. A jednak wśród tłumu nie milkły szepty – o zbyt drobnych kościach i o czaszce, która nie wyglądała na męską.


Kompromitacja systemu

Przez kilka lat były to tylko plotki, półgłosem powtarzane w Zakopanem i wśród świadków ekshumacji. Ale w 1994 roku przeprowadzono badania DNA szczątków. Wynik był szokujący: w grobie wcale nie spoczywał Witkacy. Kości należały do kobiety. Jej tożsamości nigdy nie udało się ustalić.

Tak oto wyszło na jaw, że uroczysty pogrzeb z 1988 roku był farsą. Państwo, które transmitowało ceremonię w telewizji, które urządziło wielki propagandowy spektakl, pochowało w grobie artysty zupełnie obcą osobę.

Skandal wstrząsnął opinią publiczną. W prasie pojawiły się ostre komentarze: jedni oskarżali władze o bylejakość i kłamstwo, inni próbowali tłumaczyć całość tragiczną pomyłką. Artyści reagowali różnie – jedni byli oburzeni, inni ironicznie twierdzili, że to właśnie najlepsze możliwe zakończenie historii Witkacego. „Jeszcze raz zakpił z nas wszystkich” – pisano w felietonach.

Ale najważniejsze pytanie pozostało bez odpowiedzi: co stało się z prawdziwym ciałem artysty?

Hipotez było wiele. Według jednej Czesława Oknińska, w panice i pośpiechu, błędnie zapamiętała miejsce pochówku, a ekshumacja dotyczyła innej mogiły. Według innej Sowieci rozkopali grób jeszcze w czasie wojny i szczątki Witkacego zniknęły bez śladu. Najbardziej sensacyjna teoria głosiła, że Witkacy wcale nie zmarł w 1939 roku – że upozorował swoją śmierć i uciekł. Widziano go rzekomo po wojnie we Francji, a nawet w Argentynie. Brzmi to jak fantazja, ale trudno oprzeć się myśli, że właśnie on mógłby wymyślić taki finał.

Im mniej pewności, tym większa legenda. Witkacy znów stał się bohaterem zagadki, a jego nazwisko wróciło do mediów i dyskusji publicznych.

Dla zwykłych ludzi kompromitacja była ciosem. Wielu pamiętało pogrzeb z 1988 roku jako wielkie wydarzenie – sztandary, orkiestrę, patetyczne przemowy. Teraz dowiadywali się, że oddali hołd nie artyście, lecz nieznajomej kobiecie. W Zakopanem pytano z goryczą: „Kto naprawdę leży na Pęksowym Brzyzku? I dlaczego zrobiono z nas statystów w oszustwie?”

Patrząc z dystansu, trudno oprzeć się wrażeniu, że cała ta historia była groteskowym przedstawieniem, które idealnie wpisuje się w duch twórczości Witkacego. Państwo chciało go uczcić – a wyszło na jaw, że zafundowało sobie spektakl absurdu. Zamiast rehabilitacji artysty wyszła kompromitacja systemu.

 

Triumf legendy

Ironia losu była tu aż nazbyt wyraźna. Artysta, który przez całe życie drwił z powagi świata, nawet po śmierci nie pozwolił się zaszufladkować. Wyszedł poza ramy historii i zostawił po sobie pytanie, które wciąż pozostaje otwarte: gdzie naprawdę spoczywa Witkacy?

Może wciąż na Polesiu, w zapomnianej mogile, której miejsce zatarł czas. Może jego szczątki dawno już przepadły. A może naprawdę zdołał jeszcze raz oszukać świat i zniknąć. Niezależnie od prawdy, legenda żyje.

I dziś, kiedy spaceruje się po cmentarzu Pęksowym Brzyzku w Zakopanem, można zobaczyć nagrobek z napisem: „Stanisław Ignacy Witkiewicz – Witkacy, 1885-1939”. Ale każdy wie, że to tylko symbol. Prawdziwy Witkacy wymknął się historii. I właśnie to jest jego największy triumf – bo całe życie udowadniał, że świat to teatr, a on sam nigdy nie przestanie być jego reżyserem.

Jacek Hilgier


Witkacy w anegdotach


„Firma portretowa S.I. Witkiewicz”

Witkacy prowadził własną „firmę portretową”, w której obowiązywał zabawny regulamin. Klienci mogli zamówić portret w kilku kategoriach – od realistycznego do czysto groteskowego. Na życzenie do obrazu dodawano oznaczenie literowe, np. „C+Co” – co znaczyło, że artysta malował „po kokainie”.

 

Eksperymenty narkotykowe

Witkacy dokumentował wpływ substancji na swoje malarstwo – od nikotyny i kawy, przez alkohol, po meskalinę i kokainę. Zapiski te do dziś są unikatowym „raportem z eksperymentu” artysty nad własnym umysłem.

 

Miłość i zdrady

Jego życie uczuciowe było równie burzliwe jak sztuka. Małżeństwo z Jadwigą Unrug przetrwało mimo licznych romansów. Żartowano, że Witkacy nie tyle malował portrety kobiet, co „uwieczniał swoje kolejne fascynacje”.

 

Fotografie – autoinscenizacje

Pozostawił setki autoportretów fotograficznych, na których przebierał się, robił dziwne miny, pozował w teatralnych układach. Był w tym prekursorem sztuki performance – bawił się obrazem samego siebie na długo przed epoką mediów społecznościowych.

 

„622 upadki Bunga”

Jego młodzieńcza powieść, pełna erotyki i prowokacji, przez dekady uchodziła za skandal. Krytycy spierali się, czy to literacka kpina, czy pornograficzny eksperyment.

 

Prorok przyszłości

W swoich pismach ostrzegał przed „zidioceniem mas” i technicyzacją życia. Choć pisane w latach 30., jego wizje brzmią dziś jak proroctwa ery Internetu i globalizacji.


 


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama