Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 13 grudnia 2025 16:29
Reklama KD Market

Król szarlatanów

W labiryncie europejskiej historii, gdzie prawda często splata się z iluzją, trudno o postać bardziej nieuchwytną i prowokującą niż Alessandro di Cagliostro. Kim naprawdę był ten człowiek o wielu twarzach? Prorokiem czy hochsztaplerem? Magiem czy zwykłym naciągaczem z talentem do autopromocji? Jedni widzieli w nim uzdrowiciela i mistyka, inni – niebezpiecznego oszusta, który igrał z ogniem. Bez wątpienia potrafił zaczarować całe epoki. W świecie, gdzie nic nie jest takie, jakim się wydaje, był mistrzem pozorów. A prawda? Prawda w jego historii była pierwszą ofiarą – i ostatnią tajemnicą...
Król szarlatanów
Alessandro di Cagliostro

Autor: Wikipedia

Fałszywy hrabia

Przemierzał salony królewskich dworów jak zjawa w perfumowanych jedwabiach, oferując eliksir młodości, tajemne zaklęcia i wizję nieśmiertelności. Za jego plecami mówiono o intrygach, herezjach, kontaktach z duchami i samym diabłem. Wśród tych opowieści jedna nazwa powracała jak echo: Zakon Masonerii Egipskiej. Tajemnicze bractwo stworzone przez Cagliostra, który obiecywał wtajemniczenie, oświecenie, a może i zatracenie.

Nie urodził się jako arystokrata, choć potrafił takiego udawać z gracją, na którą wielu dało się nabrać. Naprawdę nazywał się Giuseppe Balsamo i przyszedł na świat 2 czerwca 1743 roku jako syn biednego bednarza, w brudnych zaułkach Palermo – dzielnicy, która bardziej uczyła przebiegłości niż cnoty. Od najmłodszych lat był sprytny, przebiegły i niepokojąco dobry w udawaniu kogoś, kim nie był.

Jako chłopak kręcił się po ulicach, żyjąc z drobnych kradzieży i oszustw, ale jego prawdziwą obsesją nie były pieniądze, lecz tajemnica. Pragnął mistycznej wiedzy, mocy ukrytej w znakach i życia dłuższego niż ludzka pamięć.

W wieku trzynastu lat trafił do klasztoru bonifratrów – oficjalnie, by uczyć się aptekarstwa. W praktyce poznał tam język alchemii, trucizn i mikstur, a także... smak manipulacji, uwodzenia i podstępu. Nie minęło wiele czasu, nim próbował oszukać własnego współbrata. Z klasztoru wyleciał z hukiem, ale nie zrezygnował z nauki. Po prostu przeniósł ją na ulice.

Przez kolejne lata przemierzał Włochy i kraje wokół Morza Śródziemnego, niczym kameleon przybierając coraz to nowe imiona. Tu podszywał się pod malarza, tam pod astrologa, gdzie indziej pod uzdrowiciela. Uczył się języków, sztuki przetrwania i tej najważniejszej – sztuki wpływu. Aż w końcu gdzieś na tej drodze Giuseppe Balsamo zrzucił starą skórę i narodził się na nowo jako hrabia Alessandro di Cagliostro – postać z pogranicza mitu i rzeczywistości, wyrosła nie z krwi i kości, lecz z dymu kadzideł, złotego pyłu i nieprzyzwoicie silnej wyobraźni.

 

Ścieżka wtajemniczenia

Na europejską scenę wkroczył w latach 70. XVIII wieku nie jak podrzędny kuglarz szukający protekcji, lecz jak objawienie. Alessandro Cagliostro nie prosił o uwagę – on ją najzwyczajniej pochłaniał. Twierdził, że jego wiedza pochodzi wprost ze starożytnych misteriów Egiptu, z tajemniczego bractwa ukrytego pod wydmami pustyni, którego nauki przetrwały dzięki niemu – ostatniemu wybrańcowi.

Był egzotyczny, śniady, miał przenikliwy wzrok i głos, który potrafił hipnotyzować. Poruszał się z teatralnym wdziękiem, a jego obecność – niezależnie od tego, czy znajdował się w paryskim salonie, wiedeńskim pałacu czy loży masońskiej – wzbudzała sensację i niepokój.

Europa tamtego czasu, rozdarta między rozumem a marzeniem, między oświeceniowym sceptycyzmem a tęsknotą za cudami, znalazła w nim dokładnie to, czego szukała. Cagliostro sprzedawał mikstury i eliksiry, które miały leczyć wszelkie choroby, rzekomo wskrzeszał zmarłych, prowadził seanse spirytystyczne w mrocznych komnatach oświetlonych jedynie migotliwym światłem świec. Głosił własną, mistyczną wersję chrześcijaństwa – wolną od dogmatów, pełną światła, przemiany i obietnicy nieśmiertelności.

Dla jednych był prorokiem, dla innych bluźniercą. Książęta i kardynałowie prosili go o rady. Arystokratki mdlały z emocji podczas jego seansów. Zwykli ludzie szeptali na targach, że nie starzeje się ani o dzień, że potrafi zamieniać ołów w złoto, że zna prawdziwe imię Boga.

U źródła tej legendy tlił się sekret, który Cagliostro pielęgnował z pietyzmem i dumą: Ryt Egipski wolnomularstwa. Nie był to zwykły zakon, lecz ścieżka wtajemniczenia – mieszanka hermetyzmu, kabalistycznej symboliki i alchemicznych doktryn, odziedziczonych – jak sam utrzymywał – po egipskich kapłanach z Memfis. To właśnie w imię tego rytu odbywały się jego najbardziej niezwykłe ceremonie: chrzciny duszy, rytualne śmierci i odrodzenia, przyjmowanie do „wyższych stopni” mistycznego zrozumienia. To był kult. A jego kapłanem i prorokiem był Cagliostro.

 

Wielki Kopta

W czasach, gdy tradycyjne wolnomularstwo było domeną mężczyzn, hermetyczną strukturą pełną hierarchii i rytuałów niezrozumiałych dla zwykłych śmiertelników, Cagliostro postanowił stworzyć coś zupełnie innego. Jego Ryt Egipski był bardziej mistyczny, bardziej zmysłowy i bez porównania bardziej teatralny. Ogłaszał go jako drogę do prawdziwego oświecenia, powrót do zapomnianej mądrości faraonów, oczyszczonej z dogmatów, masońskiego skostnienia i patriarchalnego monopolu na duchowość. Co więcej – i to budziło największe oburzenie – ryt ten był otwarty także dla kobiet. W czasie, gdy nawet filozofia mówiła męskim głosem, Cagliostro ogłaszał duchową równość płci.

Inicjacja do rytu była wydarzeniem, które bardziej przypominało sakralny spektakl niż zwykły rytuał. Kandydaci przywdziewali białe i złote szaty, stali wśród kadzidlanych oparów, a ich imiona zastępowano wymyślnymi tytułami: Dzieci Światła, Strażnicy Płomienia, Mistrzowie Arkany. W półmroku świątyń pobłyskiwały starożytne symbole, a dusze adeptów miały zostać odblokowane – uwolnione od ziemskich ograniczeń i poprowadzone ku wyższym wymiarom istnienia.

Cagliostro obiecywał im dostęp do mocy: projekcji astralnej, uzdrawiania magnetycznego, przebudzenia boskiej pamięci zapisanej w ciele. Każdy stopień wtajemniczenia był jak stacja na rzekomej drodze ku boskości: najpierw oczyszczenie i poznanie samego siebie, potem kontakt z anielską inteligencją, aż wreszcie – dla nielicznych – mistrzostwo Świętej Arkany.

Sam Cagliostro tytułował się Wielkim Koptem – określeniem, które sam wymyślił, ale które brzmiało, jakby miało za sobą tysiąclecia mocy. Twierdził, że jego zakon jest starszy od chrześcijaństwa i potężniejszy niż jakikolwiek papież czy cesarz. On sam miał być jedynie naczyniem tej siły – pokornym sługą tajemnic, których nawet nie próbował w pełni wyjaśniać.

Co najdziwniejsze – przez pewien czas naprawdę wielu mu wierzyło. 

 

Ognista kometa

Od Paryża po Londyn, od Petersburga po Wiedeń – Alessandro Cagliostro przemierzał Europę niczym ognista kometa przecinająca niebo starego porządku. Wszędzie, gdzie się pojawiał, wzbudzał zachwyt, konsternację i niepokój. Zapraszali go władcy, arystokraci zabiegali o jego uwagę, damy mdlały po jego zabiegach. Leczył choroby, których nazw nie znali nawet królewscy medycy, odprawiał seanse duchowe i odkrywał poprzednie wcielenia zachwyconych księżnych, jakby przeglądał kartki z ich pamiętników.

W Strasburgu miał rzekomo przywrócić wzrok niewidomemu. W Warszawie – co do minuty przepowiedzieć śmierć pewnego magnata. W Paryżu zaś gościł na salonach z książętami i duchowieństwem, częstując wszystkich tajemniczym aqua di Cagliostro – eliksirem młodości, zdrowia i nieśmiertelnej siły, którego skład znał tylko on sam. Flakoniki znikały jak gorące bułeczki w nadziei, że zawierają coś więcej niż perfumowaną wodę...

Ale nie wszyscy ulegali jego czarowi. Voltaire nazywał go zgryźliwie „królem szarlatanów”. Dla wielu był oszustem, wysłannikiem różokrzyżowców, tajnym agentem Watykanu, alchemikiem, kabalistą lub… wręcz diabłem w aksamitnym fraku. Plotki i teorie mnożyły się jak grzyby po deszczu, a sam Cagliostro nie tylko ich nie prostował, ale wręcz podsycał. Twierdził, że żyje od wieków. Że znał Chrystusa. Że posiada Księgę Thotha, której lektura pozwala rozumieć język gwiazd i przemawiać z duszami zmarłych.

Fakt, że było to tylko doskonale wyreżyserowaną iluzją, nie miał większego znaczenia. Bo w epoce, która pękała pod naporem rewolucji, racjonalizmu i strachu, Cagliostro był czymś więcej niż tylko człowiekiem. Stał się mitem.

 

Afera naszyjnikowa

A potem wybuchł skandal, który zdmuchnął blask jego legendy jak przeciąg świecę. L’Affaire du Collier – afera naszyjnikowa. Był rok 1785, a Wersal tętnił dekadencją i intrygą. W samym sercu tej opery chciwości i oszustwa pojawił się naszyjnik wart ponad 2 miliony liwrów, sfałszowane listy miłosne i mistyfikacja. Ktoś podszył się pod królową Marię Antoninę. Ktoś zmanipulował kardynała. Ktoś wzbogacił się na tym, że wszyscy chcieli wierzyć w cudowne pojednanie.

Cagliostro nie był głównym aktorem tej farsy, ale jego bliska relacja z kardynałem de Rohanem wystarczyła, by ściągnąć na siebie podejrzenia. Aresztowano go z pompą, zamknięto w Bastylii, a prasa zaczęła szaleć. Oto Wielki Kopta, uzdrowiciel i prorok, oskarżony o oszustwo, spisek i kradzież!

Proces był bardziej widowiskiem niż rozprawą. Sala sądowa zamieniła się w teatr a Cagliostro odegrał w nim rolę życia. Bronił się z elokwencją, ironią i rozmachem godnym sceny Comédie-Française. Wydawał pamflety, rzucał oskarżenia w stronę Kościoła i Watykanu, kreował się na męczennika, prześladowanego nie za zbrodnię, lecz za wiedzę. Tłumy mu wierzyły. Opinie się odwracały. Jego nazwisko znów było na ustach wszystkich – tym razem nie jako czarownika, lecz ofiary inkwizytorskiego myślenia.

I stał się cud: został uniewinniony. Ale cena była wysoka. Publiczny triumf był tylko pozorny. Reputacja została nadkruszona. Kościół, który już wcześniej obserwował Ryt Egipski z rosnącym niepokojem, teraz nie miał wątpliwości: Cagliostro był heretykiem. Groźnym, wpływowym i zuchwałym. Francja – mimo uniewinnienia – wyrzuciła go jak niepożądanego gościa. Anglia, choć przez chwilę wydawała się bezpieczną przystanią, w końcu też zamknęła przed nim drzwi.

Został tylko Rzym. Miasto świętych i szpiegów, w którym szalała Inkwizycja.

 

Upadek proroka

W 1789 roku, gdy Europa zaczynała płonąć rewolucją, Alessandro Cagliostro – wbrew rozsądkowi, przestrogom i własnej legendarnej intuicji – powrócił do samego serca katolickiego świata. W Rzymie, mieście ołtarzy i donosicieli, próbował założyć świątynię Rytu Egipskiego. Wierzył naiwnie, że nawet Watykan pewnego dnia przyjmie jego wizję – duchowość bez granic, mistykę ponad dogmatem, światło bez instytucji.

Zamiast otwartych drzwi zastał jednak mury. I strażników Inkwizycji. Został pojmany. Zarzucono mu herezję, czary i bluźnierstwo. Poddano go przesłuchaniom i torturom, oczekując wyparcia się nauk. Ale Cagliostro niczego nie zamierzał odwołać. Twierdził, że nie jest twórcą, lecz naczyniem. Że Ryt Egipski nie jest religią, tylko mostem między religiami – uniwersalną drogą do światła, miłości i prawdy. Inkwizytorzy nie dali się oczarować.

W 1791 roku zapadł wyrok śmierci. Później zamieniono go na dożywocie, ale łaska ta miała gorzki posmak. Cagliostra osadzono w twierdzy San Leo – ponurym, kamiennym bastionie wyrastającym z klifów Emilii-Romanii. Przebywał samotnie w celi zwanej Studnią. Bez okien, z jedynym wejściem od góry, przez które spuszczano więźnia w ciemność i otchłań. Nie pozwolono mu pisać, nie mógł rozmawiać z innymi więźniami, nikomu nie wolno było go odwiedzać. Strażnikom nakazano, by nigdy nie patrzyli mu w oczy.

Zmarł tam w 1795 roku. Przynajmniej tak mówią archiwa. 

 

Życie po życiu

Bo były i inne wersje. Ktoś twierdził, że uciekł. Że śmierć była tylko kolejnym z jego teatrów. Że widziano go wiele lat później – przechadzającego się uliczkami Kairu, odprawiającego rytuały w ruinach świątyń Anatolii, nauczającego na Haiti, znikającego w mgłach Nowego Orleanu. Że jego zakon nie umarł, lecz zszedł do podziemia, a jego nauki przekazywane są z ust do ust, z duszy do duszy, w tajnych lożach, gdzie światło świecy nadal tańczy na ścianach jak duch dawnych misteriów.

Ryt Egipski zniknął wprawdzie z sal balowych i kronik sądowych, ale wciąż żyje. Niektóre współczesne bractwa – ezoteryczne, milczące, zaklęte w półcieniach historii – wciąż nazywają się jego spadkobiercami. W Cagliostro nie widzą oszusta, lecz proroka. Nie szarlatana, lecz duchowego alchemika, który próbował odwrócić bieg świata i sprawić, by ludzkość spojrzała w głąb siebie.

Cagliostro nie uciekł śmierci, ale dla wyznawców stał się symbolem tęsknoty za nieśmiertelnością. W świecie coraz bardziej odczarowanym, gdzie cud ustępuje miejsca kalkulacji, legenda Cagliostra wciąż inspiruje i nie pozwala zapomnieć, jak potężna może być iluzja, gdy rodzi się z pragnienia prawdy.

Monika Pawlak


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama