(6 stycznia, 1954 r. – 4 grudnia, 2025 r.)
Elunia
Wiadomość dotarła do nas w piątek rano – nie żyje Ela Ślosarska. Nasza Ela, Eluńka, Elizawieta. Zawsze jakaś bardziej od reszty z nas otwarta na to co w życiu dziwne, niezrozumiałe, niepojęte. Przed emigracją pracowała w Teatrze Muzycznym, a jeszcze wcześniej w Bałtyckiej Agencji Imprez Artystycznych, jako producentka wydarzeń; głośne były wyprodukowane przez nią widowiska w gdańskim Starym Młynie (obecnie Muzeum Bursztynu) pod tytułem Wszystko jest poezją. A potem – już na emigracji – była artystyczną duszą naszego Stowarzyszenia Rozproszonych Członków Solidarności, chicagowskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, dialogu polsko-żydowskiego, kampanii Polonia for Clinton-Gore i wielu jeszcze bardziej i mniej szalonych pomysłów grupy Polek i Polaków, którzy przyjechali do Chicago po wprowadzeniu stanu wojennego, 13 grudnia 1981 roku. Młoda, wysoka, ładna blondynka i z energią i intensywnością, których można było jej tylko pozazdrościć.
Przeżywała nasze wspólne polskie rozterki – i te swoje własne – przeżywała emigrację, jak chyba nikt z nas. Tęskniła, pisała, prowadziła program telewizji Polvision i programy radiowe. Pisała scenariusze naszych wspólnych „Solidarnościowych” spotkań, prelekcji i innych wydarzeń, zawsze nadając im jakiś ciekawszy, lepszy wymiar. Czuła więcej i cierpiała bardziej, pomimo że – na pozór – jej życie, w małżeństwie z zadomowionym już w USA od lat Ryszardem i ich ukochaną córeczką Iwoną, wydawało się bardziej ustabilizowane niż to, które przypadło w udziale wielu z nas błąkających się w nowym świecie po omacku.
Kiedy w Polsce rozpadał się komunizm, w Chicago nasza grupa przeżywała emocje, których dziś już nie sposób wytłumaczyć. Na Polskę zwrócone były oczy świata i jako nowi obywatele USA, ludzie, którzy już jakoś Amerykę rozgryźliśmy (lub tak nam się zdawało) byliśmy przekonani, że możemy się w polskiej transformacji przydać. Pierwsze „prawie wolne” wybory 4 czerwca, 1989 r. były dla nas w Chicago świętem zapowiadającym wielkie zmiany. Do konsulatu polskiego przy Lake Shore Drive waliły tego dnia od rana tysiące emigrantów z całego Środkowego Zachodu – od Indiany po Michigan, żeby rzucić głos na listę Solidarności. Te wyniki miały pokazać reszcie Polski głosującej nazajutrz, że oto można pokonać komunę. Ela była wśród „mężów zaufania”, których zadaniem było patrzeć na ręce ekipie konsula Czerwińskiego, gdyby mu przyszło do głowy manipulować naszymi glosami. Była w swoim żywiole.
Z kolei Polacy patrzyli wtedy na USA z podziwem i nadzieją. Przyjeżdżali do Chicago z Gdańska Eli dawni przyjaciele z gdańskiego środowiska opozycyjnego – Marian Terlecki, filmowiec kręcący w podziemiu filmy, późniejszy prezes TVP, Aram Rybicki, przywódca Ruchu Młodej Polski. Parę lat później, kiedy przyjechał do Chicago witany owacyjnie Lech Wałęsa, prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej Ed Moskal zażądał, by legendarny przywódca Solidarności nie spotykał się z nowo mianowanym przez ministra spraw zagranicznych konsulem Hubertem Romanowskim. Hubert, naukowiec i społecznik, był członkiem naszej emigracyjnej grupy. Kierownictwu starej Polonii nie podobał się ani trochę jego niespodziewany awans na dyplomatę. Prezes Moskal zwalczał konsekwentnie przez lata nowych emigrantów z fali solidarnościowej, a my nie pozostawaliśmy mu dłużni. U Eli odbyła się wtedy narada i Rybicki z Terleckim zobowiązali się wymusić na Wałęsie spotkanie z Romanowskim. I tak to Ela została naszym człowiekiem przy Wałęsie. Jej przyjaciele byli teraz ważni, a wkrótce mieli zostać jeszcze ważniejsi. Tylko Ela była zawsze taka sama.
Nasza grupa chicagowskich przyjaciół rozjechała się po świecie i po USA. Ona została w Chicago i szukała nowej misji. W 1988 roku wraz z grupą polonijnych dziennikarzy na zaproszenie izraelskiego Biura Turystyki spędziła tydzień w Izraelu. Elką ten pobyt wstrząsnął. Żartowaliśmy, że zachorowała na Syndrom Jerozolimski, bo znana i opisana jest taka choroba występująca u pielgrzymów do Ziemi Świętej. Chory dostaje pomieszania zmysłów, lub też – jak kto woli – pogrąża się w mistycznym transie i zaczyna na przykład mówić w języku aramejskim. Ela nie przemawiała językami, lecz bardzo serio i z wielką energią zaangażowała się w dialog polsko-żydowski. Czytała, jeździła do Izraela, organizowała prelekcje i dyskusje. W Izraelu znalazła też oddanych przyjaciół. Pewnego lata, 95 lub 96 roku zjawiła się w Waszyngtonie ze sławnym ze swojej odwagi i wyczynów podczas wojny – „Kazikiem.” Kazik Ratajzen był najmłodszym z przywódców Powstania w Getcie warszawskim. Simcha Rotem – takie nosił imię i nazwisko – w Izraelu chciał poznać profesora Jana Karskiego, a z kolei słynny „emisariusz” był też niezwykle ciekaw opowieści Kazika. Ela dowiozła Kazika, a ja profesora do znanej chińskiej restauracji w Waszyngtonie. Z wielkim ożywieniem przez 3 godziny rozmawiali o tym, jak bezpośrednio po wojnie spisywali swoje raporty i co w nich się zgadzało, a co by zmienili. Fascynująca rozmowa dwóch ludzi, którzy widzieli zbyt wiele. Ja mieszałam im drinki, bo chińska kelnerka nie wiedziała co to jest koktajl manhattan, a Ela dokumentowała swój planowany film dokumentalny o Kaziku. Niestety – taśmy Eli przepadły. Tak, jak nie dbała o pieniądze, tak też nie potrafiła zadbać o swoje materiały, nie mówiąc o prawach autorskich. Lekkomyślnie powierzyła nagrania w niewłaściwe ręce.
W przyjaźniach była stała. Kiedyś wręczyła jadącemu do Polski Jarkowi Chołodeckiemu marynarkę dla swojego dawnego przyjaciela z Gdańska – Aleksandra Halla. Hall, już minister w rządzie Mazowieckiego, występował w telewizji w porozciąganym swetrze i Ela uznała, że elegancka marynarka doda jego argumentom powagi.
Kiedy jej chicagowscy przyjaciele wyjechali lub zostali z Chicago „wygnani”, a dialog polsko-żydowski przeniósł się do Polski i do Muzeum POLIN, postanowiła zostać nauczycielką. Udało jej się zrobić licencję nauczyciela w klasach dwujęzycznych. Kochała swoich uczniów i uczennice, szczególnie tych najbiedniejszych, najbardziej miłości potrzebujących, najbardziej zagubionych. Chłopczyk z Meksyku, mała obywatelka Belize, uczniowie z dysfunkcjonalnych rodzin, nowych w Chicago. Obdarzała ich troską i miłością. Intensywność, z którą przeżywała cudze nieszczęścia była jednak przeszkodą w jej karierze nauczycielskiej – system chciał raportów o postępach w adaptacji do nowego kraju, a nie miłości. W dodatku choroba, która ją dręczyła od lat nie pozwalała na tak szczodre szafowanie uczuciami. Ela odeszła na emeryturę smutna i jakoś pokonana.
Przyjeżdżała do Polski co roku do Mamy w Białej Podlaskiej. Bardzo kochała panią Wandę Kaplan. Znaliśmy smutną opowieść o katowanym w ubeckim więzieniu Ojcu i trudnym dzieciństwie Eli. Wybraliśmy się kiedyś do niej w odwiedziny z Warszawy do Białej – Jarek, Ewa Sułkowska-Bierezin i ja. Zgarnęliśmy Elę spod małego domku w ogrodzie i pojechaliśmy do Kodnia, gdzie tryska uzdrowicielskie źródełko. Ela wierzyła przecież w cuda. Mam do dziś pamiątkę z tej podróży – święty obrazek Matki Bożej Kodeńskiej. I modlitwę, której fragment dedykujemy Eli, Eluni, Elizawiecie – „Matko Boża, która sprawiasz jedność, wstaw się za naszą Elą w Jej potrzebie”.
Ewa Szymańska-Wierzyńska
Zdjęcia z archiwum rodzinnego udostepnionego Dziennikowi Związkowemu












