Mróz sięgał minus 30 stopni Celsjusza. Śnieżna zawierucha ograniczała widoczność. W pewnym momencie samochód Jean wpadł w poślizg na oblodzonej jezdni i ugrzązł w przydrożnym rowie. Zamiast czekać na pomoc, Jean postanowiła iść pieszo do domu przyjaciela, Wally’ego Nelsona. Była pewna, że mieszka 2 mile dalej.
Oblodzony „pagórek”
Ruszyła przed siebie, torując drogę przez zaspy. Ubrana była tylko w zimową kurtkę, rękawiczki i kowbojki. Śnieg sięgał jej po kolana, a lodowaty wiatr bezlitośnie wciskał się pod ubranie. Mimo narastającego chłodu szła dalej, przekonana, że już za chwilę dotrze do domu przyjaciela. Gdy była niemal u celu, potknęła się, upadła i straciła przytomność. Leżała w śniegu bez ruchu. Godzinę, dwie, trzy… aż do świtu.
Rano, gdy blade światło zaczęło przebijać się przez zimową mgłę, Wally Nelson wyszedł przed dom. Na zasypanym śniegiem trawniku dostrzegł coś, co wyglądało jak nierówny, oblodzony kształt. Przez moment nie potrafił zrozumieć, na co właściwie patrzy. Dopiero po chwili dotarło do niego, że ten dziwny pagórek to ciało kobiety. A potem – że to Jean Hilliard.
Wyglądała jak bez życia. Skóra miała barwę śniegu, ciało było sztywne i lodowate, a oczy – szeroko otwarte, nieruchome, jakby zastygłe na zawsze. Nelson złapał ją za kołnierz kurtki i przeciągnął na werandę. Był pewien, że nie żyje. Że zamarzła. Nagle zobaczył kilka bąbelków wydobywających się z nosa Jean.
Nie czekał. Z pomocą znajomego umieścił ją (z trudem, bo ciało było sztywne) na tylnym siedzeniu pikapa. Ruszył do najbliższego szpitala oddalonego o 10 minut jazdy samochodem.
Lekarze byli przekonani, iż zmarznięta Jean nie ma żadnych szans powrotu do życia. Jej skóra była twarda jak kamień. Do tego stopnia, że przy pierwszych próbach założenia wenflonu łamały się igły. Termometry nie rejestrowały temperatury jej ciała – była zbyt niska. Puls i oddech ledwo dało się zauważyć: zaledwie kilkanaście uderzeń serca i kilka oddechów na minutę.
„Tylko cud mógłby ją uratować” – szeptano po cichu. A jednak, czy to z powodu nadchodzących świąt, czy zwykłej determinacji, nikt nie chciał się poddać. Uwierzono, choćby na przekór logice, że ten cud może się wydarzyć.
Jean owinięto w poduszki grzewcze, stopniowo przywracając jej ciepło i uważnie obserwując każdy parametr. I wtedy nastąpiło coś, co trudno opisać inaczej niż jako niezwykłe. Po kilku godzinach jej puls zaczął się wzmacniać, oddech stawał się coraz bardziej wyraźny, a temperatura ciała powoli rosła. Zesztywniałe, „zamrożone” ciało zaczynało odzyskiwać elastyczność. Aż w południe Jean otworzyła oczy.
W ciągu kilku dni wróciła do siebie. Poza odmrożeniami palców i opuchlizną nie wykryto u niej żadnych trwałych szkód. Była całkowicie zdrowa.
Hibernacja
Reakcja mediów i opinii publicznej była błyskawiczna. Artykuły o „cudownej dziewczynie z Lengby” obiegły całe Stany Zjednoczone. Rozgłośnie radiowe, telewizyjne i lokalne wspólnoty – wszyscy byli poruszeni jej niewiarygodnym powrotem do życia. Wciąż powracało jedno pytanie: jak to możliwe, że ktoś przetrwał sześć godzin w śniegu przy temperaturze minus 30 stopni Celsjusza? Jak Jean mogła wrócić do zdrowia po całkowitym wychłodzeniu ciała?
Wierzący mówili o cudzie – nieprzypadkowym, bo wydarzył się tuż przed Bożym Narodzeniem. Lekarze natomiast starali się znaleźć racjonalne, naukowe wyjaśnienie tego fenomenu.
W miarę upływu lat i po kolejnych analizach medycznych lekarze uznali, że Jean nie mogła w pełni zamarznąć – w sensie tzw. krystalicznego zamarznięcia tkanek, co nieuchronnie doprowadziłoby do nieodwracalnych uszkodzeń. Specjaliści uznali, że doznała skrajnej hipotermii. Jej ciało było więc tylko powierzchownie „zamrożone”: mięśnie i skóra lodowate i sztywne, ale serce i mózg pozostały w stanie pozwalającym na ocalenie.
Organizm Jean wszedł w coś na kształt hibernacji – metabolizm niemal się zatrzymał, zapotrzebowanie na tlen spadło do minimum. To właśnie umożliwiło jej przetrwanie wielu godzin na mrozie przy minimalnym pulsie i ledwie wyczuwalnym oddechu. Eksperci podkreślają, że choć ekstremalna hipotermia zdarza się rzadko i wiąże z ogromnym ryzykiem, niekiedy kończy się przeżyciem – o ile poszkodowanego ogrzewa się powoli i właściwie. Jean miała więc niewiarygodnie dużo szczęścia.
Symbol nadziei i ducha
Historia Jean skończyła się szczęśliwie. Wyszła ze szpitala, wróciła do codzienności, z czasem założyła rodzinę i urodziła dzieci. Prowadzi zwyczajne życie, a po jej zamrożeniu pozostało jedynie wspomnienie.
Wielu uważa, że ta historia skrywa coś więcej niż tylko medyczny przypadek – że to znak, dowód na działanie siły wyższej. Fakt, iż wszystko wydarzyło się tuż przed Bożym Narodzeniem, dodaje tej opowieści niezwykłej, niemal magicznej otoczki.
Jean Hilliard stała się symbolem nadziei, wytrwałości i delikatnej granicy, która oddziela życie od śmierci. Ona sama wspomina tamtą noc krótko: „Pamiętam tylko ciemność. Potem obudziłam się w szpitalu”. Żadnych wizji czy światła – jedynie sen a po nim powrót. Dziś unika patosu. Mówi jedynie, że wtedy „ktoś musiał nad nią czuwać”.
Może więc naprawdę istnieje miejsce na zjawiska, których wciąż nie potrafimy wytłumaczyć? Szczególnie zimą – gdy grudniowa cisza zdaje się głębsza, a ludzie bardziej skłonni wierzyć, że determinacja i tajemnicza siła wpisana w ludzką naturę potrafią dokonać rzeczy pozornie niemożliwych.
Joanna Tomaszewska









