Według filozofów starożytnej Grecji, w tym największego z nich, Arystotelesa, świat składa się z czterech podstawowych żywiołów: wody, powietrza, ziemi i ognia. Jesteśmy z nich “utkani”. Zawdzięczamy im życie. Ale zarazem one same, albo w kompozycjach, oznaczać mogą śmierć, zniszczenie i zagładę rasy ludzkiej. Otaczają nas, pozwalają żyć, choć jednocześnie dławią nas, zalewają albo usuwają się spod nóg.
Ale to nie koniec. Do tych klęsk żywiołowych znanych od zarania dziejów świata i początków cywilizacji ludzkiej, człowiek dodał jeszcze swoje własne: wyzwoloną energię i terroryzm.
Wynika z tego jasno, że nie tylko jesteśmy skazani na kataklizmy tak oczywiście przypisane do naszego bytowania na Ziemi, ale jeszcze — dodatkowo — wpisaliśmy w nie nowe, nieznane dawniej potęgi, wobec których to, co doświadczamy od samej przyrody jest niczym. Wojna termonuklearna i terroryzm stały się towarzyszami doli człowieka tak, jak trzęsienia ziemi, pożary, zatruta atmosfera, kwaśne deszcze czy wylewy wód oceanów, mórz, rzek.
Jesteśmy skazani na kataklizmy, choć nie chcemy być skazani na użycie broni atomowej i termojądrowej w ewentualnym konflikcie światowym i na wzrastający, agresywny terroryzm różnej maści fanatyków religijnych i “rewolucjonistów”, którzy ze swoich “nauk” wyciągnęli wnioski, iż ich walka wymaga ofiar, aby świat uwierzył, że są gotowi na wszystko dla “dobra sprawy”, której służą.
Niestety, ostatnie dni udowodniły ludziom, czym jest terroryzm i to, że wśród nas żyją assasyni (skrytobójcy z legend o Starcu z Gór, który szkolił fanatycznych morderców używanych do usuwania “wrogów” religii i władców we wczesnym średniowieczu na Bliskim Wschodziej).
To Kainowe plemię nie zginęło w mrokach dziejów. Przeciwnie — ma się dobrze i przygotowuje kolejne zamachy na przywódców, bądź na niewinnych ludzi, którzy znajdą się przypadkowo w obiektach atakowanych przez nich jako symbole pewnego stylu życia, czy w pobliżu przywódców, którzy mają być zgładzeni.
Tak było właśnie w World Trade Center w Nowym Jorku, zaatakowanym z powietrza przez terrorystów arabskich, którzy w tym celu porwali samoloty i uderzyli nimi w Twins Tower, grzebiąc w gruzach kilka tysięcy osób — pracowników i przypadkowych przechodniów, a także pasażerów i załogi porwanych samolotów.
Jednak był to świadomy, celowy, zaplanowany atak przygotowywany starannie latami przez ziejących furią i nienawiścią fanatyków religijnych, nie tylko bezpośrednich zamachowców, ale także tych, którzy posłużyli się nimi z całą perfidią, i tych, którzy finansowali horror WTC i w innych miejscach Ziemi, gdzie terror stał się współczesnym rakiem trawiącym zdrowe obszary życia społeczno-politycznego.
• • •
Kataklizmy tylko i wyłącznie należą do wydarzeń losowych. Towarzyszą człowiekowi nieustannie, a zanikną dopiero wtedy, gdy nasza planeta będzie już martwa, zaś nasza gwiazda dzienna zmieni się w supernową, albo w gwiazdę neutronową. Będzie to koniec. Albo nowy początek.
Mam taką nadzieję, że nim dojdzie do tego, cywilizacja ludzka przeniesie się na inne światy pod innymi słońcami, mając wszakże w pamięci nauki, jakie wyniosła ze swojej macierzystej planety i stanie się bardziej “litościwa” dla swego nowego miejsca zasiedlania oraz eksploatacji.
Ale to dopiero odległe czasy, które mogą tylko “wyobrazić” sobie twórcy książek “science-fiction”. My tego robić nie musimy — nasze życie jest zbyt krótkie, zbyt ulotne, żebyśmy się “przejmowali” tym, co przyniesie odległa przyszłość, choć — prawdę mówiąc — istnieje coś takiego, jak ciągłość pokoleń i, w tym kontekście, “nieśmiertelność ludzkości”.
Spiętrzona monstrualna fala — Tsunami
15 czerwca 1896 roku. Morze u wybrzeży Japonii było wyjątkowo spokojne, zaś łagodne fale lizały piaszczyste plaże. Rybacy wyciągnęli łodzie i wypłynęli w morze, winszując sobie rzeczywiście dobrych połowów. Dziwiło ich z początku trochę, że w sieciach znajdowali wiele ośmiornic, zaś ryby “pochowały się” gdzieś w głębinach.
Nie wiedzieli, że pod nimi przemknął prawdziwy posłaniec śmierci. Nic nie zapowiadało tragedii. Połów był udany, chociaż przeważały w nim — jak już mówiłem — ośmiornice, ale w końcu był to prawdziwy przysmak japońskiej kuchni.
Powrót do wioski nie był jednak radosny. Rybacy już z daleka dostrzegli, że wydarzyło się coś niebywałego! Widoczne z morza domostwa i świątynia górująca nad nimi gdzieś zniknęły, zaś na plażach spotkali zdesperowanych, zszokowanych ludzi, którzy opowiadali im, co wydarzyło się ledwie w kilkanaście minut przed ich powrotem. Opowiadali, że nagle z morza wyłoniła się potworna fala, która u swej podstawy załamała się, a miała dobre ze sto metrów długości, sięgając prawie “do nieba”, po czym tysiące hektolitrów morskiej wody runęło na wioskę, kościół, strażnicę szoguna i sam port rybacki, porywając w głąb kipieli domostwa, zwierzęta i ludzi!
Stało się tak z wszystkimi wioskami na odcinku liczącym 483 kilometrów! Zniknęło wówczas kilkanaście tysięcy domostw i innych budowli, około 10 tysięcy mniejszych łodzi rybackich zostało roztrzaskanych o skały lub zatonęło, ponad 300 dużych statków oficjalnie zostało uznanych za zaginione. Do dzisiaj nie wiadomo, co się z nimi stało, nie znaleziono nawet wraków.
Te wszystkie spustoszenia dokonała TSUNAMI (w języku japońskim fala portowa), fala, która powstaje zwykle podczas podmorskich trzęsień lub erupcji wulkanów, niekiedy bardzo odległych od miejsca zalania wybrzeży. Fale tsunami osiągają długość kilkuset kilometrów, a jej poszczególne grzbiety rozdziela nawet kilkanaście kilometrów. Okres drgań, czyli odstęp czasu między, wynosi wtedy od 20 do 60 minut, zaś szybkość rozprzestrzenia się fali dochodzi aż do 240 km/h.
Zdarza się, więc czasami, że na brzeg dociera najpierw “dolina” fali tsunami, odsłaniając przed zdumionymi oczami obserwatorów “dno” morza, ale biada tym, którzy pozostaną na miejscu; kolejna fala zaleje ich — rzecz jasna — i porwie w zdradliwe czeluście morza.
Przypadek opisany przeze mnie u wybrzeży japońskich wysp został wywołany przez trzęsienie ziemi w Chile. Stąd właśnie fala tsunami “powędrowała” dalej w swoim obłędnym tańcu śmierci, aż dotarła poprzez Pacyfik do wybrzeży Japonii.
Nie tylko jednak w ten sposób morze atakuje człowieka masami swych wód. Wystarczą bowiem tajfuny, huragany czy ruchy płyt kontynentalnych, a raczej mówiąc dokładniej — skumulowana w nich czysta “energia” — żeby doprowadzić do tego, iż wody z mórz i oceanów z furią rzucają się na ląd, co jakże często ma miejsce w krajach strefy Pacyfiku, Morza Południowo-Chińskiego, Oceanu Indyjskiego, czy bliżej nas — na Morzu Karaibskim i w Zatoce Meksykańskiej. Wystarczy wspomnieć tylko złowieszcze nazwy azjatyckich tajfunów i monsumów, czy powodzi powodowanych przez nie w Indiach lub w Bangladeszu.
Ale również ludziom i ich dorobkowi zagrażają opady atmosferyczne i wylewy rzek, spowodowane ich przyborem, zwłaszcza w okresie wiosennym, gdy wielkie wody “schodzą” z gór. Doświadczyli tego Polacy podczas powodzi w 1997 roku. Doświadczają i inne nacje. Także i Amerykanie, którzy — nierzadko — są atakowani przez rozpasany żywioł wodny.
Wirujące kłęby wichrów — Twistery
Oto kolejny żywioł — POWIETRZE. To powietrze, którym oddychamy nie zastanawiąc się nawet nad tym, czym oddychamy w naszych czasach, gdy jakość niezbędnego dla wszystkich organizmów życiodajnego tlenu powoli, ale też systematycznie, zmniejsza się z powodu wycinania lasów w Amazonii, owych “zielonych płuc” świata i emitowania gazów i pyłów do ziemskiej atmosfery przez nieodpowiedzialne za nic zakłady przemysłowe naszej cywilizacji. Emisje dwutlenku węgla i siarki opatulają Ziemię całunem odcinającym ją od “dobrego” wpływu prominiowania słonecznego i powodują, iż jest nam coraz cieplej. Ziemia, która do naszego stulecia miała stałą temperaturę powierzchni, teraz zaczyna mieć jej ciągły wzrost, co w konsekwencji doprowadzi do stopnienia lodowców na biegunach i podniesienia poziomu wód mórz i oceanów. I znowu pojawia się żywioł wody, ale tuż przy nim — powietrza.
Zwykle spokojne, nierzadko w połączeniu z wodą, tworzy przerażający koktail. Różnice temperatur, “ścieranie się” frontów atmosferycznych połączone ze wzrastającymi opadami deszczu może stać się zaczątkiem huraganów. Huragany zaś to potężne systemy wiatrów powstające w pobliżu równika ziemskiego, nad ciepłymi morzami. Na Dalekim Wschodzie nazywa się je TAJFUNAMI, a na Oceanie Indyjskim CYKLONAMI. Powstają również w innych warunkach — różnic temperatur prądów zatokowych. Ich najbardziej znana wersja to El Ninð, ciepły prąd Zatoki Meksykańskiej, który dość często “podgrzewa” atmosferę i daje zaczątek La Ninja, kolejnym wirującym wichurom trapiącym Luizjanę, Nowy Meksyk, Teksas. Ale układy baryczne w spokojnych stanach środkowego zachodu mogą łatwo zmieniać się w huragany pustoszące całe połacie kraju.
W pełni rozwinięty huragan ma kształt wysokiego na 10-15 kilometrów leja, którego górna część ma około tysiąca kilometrów średnicy, zaś dolna, węższa, od kilkunastu do kilkudziesięciu kilometrów. Swym wyglądem przypomina charakterystyczny grzyb wybuchu bomby atomowej. Ale na tym podobieństwo się zamyka. Po środku “ciała” huraganu widnieje cylindryczny obszar spokoju i ciszy (jeślibyśmy się w nim znaleźli, moglibyśmy dojrzeć czyste niebo!).
Na świecie powstaje co roku około stu huraganów godnych tego, by miały własne imiona. Nazywa się je imionami, które pochodzą od pierwszej litery alfabetu do ostatniej (jak trzeba!)
Mechanizm powstawania huraganów jest stosunkowo prosty: wprawia je w ruch ruch obrotowy Ziemi. Masy powietrza na małych wysokościach wytwarzają wiatry wiejące do wewnątrz. Wokół oka cyklonu wznoszą się potężne strumienie ciepłego powietrza i powstają wyjątkowo silne prądy wstępujące, które “pchają” masy powietrza ku górze, tu jednak, na dużych wysokościach, wiatry wieją na zewnątrz. I wszystko się kręci na kształt dziecinnego “bąka”.
Huragan Andrew, który nawiedził Stany Zjednoczone w połowie sierpnia 1992 roku i u swego początku był niepozornym niżem atmosferycznym, rozwijając się następnie nad zachodnim wybrzeżem Afryki, zwolna nabierając prędkości i kierując się na zachód. Kiedy jednak jego prędkość przekroczyła 65 km/h, zjawisko — zgodnie z przyjętą procedurą — zwróciło uwagę meteorologów. Sklasyfikowano go jako burzę tropikalną i nadano nazwę “Andrew”. Sytuacja rozwijała się zaskakująco, bo zwykle burze tropikalne raczej nie powstają na północ od zwrotnika Raka (23.5 stopnia North). Tymczasem nasz dziwoląg miał się dobrze na szerokości północnej 26 stopni, rozwijał się i nabierał mocy. Wkrótce wirujący kłąb wichrów osiągnął prędość 120 km/h, co pozwalało klasyfikować go już do huraganów.
We wnętrzu tego “twistera” wiatry wiały z prędkością 175 km/h, co stanowiło własny mechanizm napędzający. Przemieszczał się on ze stosunkowo małą prędkością, bo zaledwie 22 km/h, ale ciągle zmierzał na Zachód. Był coraz bliżej Karaibów i Florydy. Władze ogłosiły stan klęski żywiołowej i zdołały ewakuować spod cyklonu ponad milion ludzi. Huragan nadszedł w poniedziałek 24 sierpnia o godz 4.52 i “przewrócił” — dosłownie — całą południową część Florydy, odbił się od pólwyspu i ponownie nabrał wigoru nad Zatoką Meksykańską i zajął się pustoszeniem Luizjany. Gdy mieszkańcy Nowego Orleanu z trwogą czekali na czas Apokalipsy, który jednak nie nadszedł — kapryśny Andrew skierował się nad Georgię, a tu wkrótce znikł “we mgle”.
Pozostawił po sobie ruiny 80 tys. zniszczonych budynków i około 330 tys. ludzi bez dachu nad głową. Oszacowane straty to 58 ofiar, setki tysięcy padłych zwierząt i 32 mld dolarów!
Jednak kolejne lata przynosiły dalsze straty w ludziach i w ich dobytku pod rozmaitymi długościami i szerokościami geograficznymi. Bo też i taka jest natura żywiołu powietrznego.
(Ciąg dalszy za tydzień)
Niespokojna planeta
- 02/23/2008 05:33 PM
Reklama








