Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
poniedziałek, 8 grudnia 2025 09:17
Reklama KD Market

Niespokojna planeta

Czy Ziemia, planeta ludzi, zawsze będzie zmierzała ku zagładzie, czy też kataklizmy powodowane przez żywioły natury i przez samych ludzi muszą bezwzględnie towarzyszyć jej życiu?

Filozof grecki, Arystoteles, twierdził, że świat składa się z czterech podstawowych żywiołów. Trzy z nich omówiliśmy w poprzednich artykułach – pozostał jeszcze jeden: ogień. Ale życie dopisało do tych kataklizmów dodatkowo jeszcze dwa, o czym będzie mowa za chwilę. Zakończmy jednak wyliczenie Arystotelesa. Najpierw zajmijmy się ogniem.
‘‘Dobry” i “zły” ogień

Od najdawniejszych, prehistorycznych lat, człowiek darzył ogień miłością i... strachem. Zapewne widzieliście państwo film “Walka o ogień’’ lub czytaliście książkę pod tym samym tytułem, więc wiecie, że w życiu człowieka ogień był rzeczą szczególną – ogień bronił, ogień nauczył człowieka jeść ciepłą strawę, ogień rozpraszał ciemności, jaśniał w rozbłyskach iskier, powodował, iż skupiali się koło niego pierwotni ludzie i tutaj – w blasku płomieni – horda wiodła całe swoje życie.

Ale ogień pozyskany z działania innych sił przyrody – wyładowań elektrycznych – łatwo było utracić. I o tym traktowała i książka, i nakręcony na jej podstawie film. To była prawdziwa walka o ogień, o przetrwanie i o zachowanie przy życiu zziębniętych ludzi.

A później ludzie nauczyli się “wytwarzać” ogień. Odtąd towarzyszył im stale, wyodrębniając ich ze świata przyrody. Przypuszczam, że ogień był posłańcem człowieczeństwa. Nieprzypadkowo więc ten, który “ukradł’’ bogom ogień – Prometeusz – i przyniósł go ludziom w darze, został ukarany najstraszliwszą karą: został przykuty do skał, a sępy wyżerały mu wątrobę, kawałek po kawałku i czyniły to od nowa, gdyż ona wciąż odrastała.

Ileż w tym pięknym micie prawdy o początkach cywilizacji ludzkiej, o potrzebie dawania plemieniu ludzkiemu nadziei na przetrwanie, na wychowanie dzieci i kontynuację ‘‘sztafety pokoleń”. Nie wiem ile z tego samopoświęcenia prometejskiego zostało dzisiaj? Powiedziałbym, że nic. Ale to byłaby nieprawda. Wszak czytałem, słyszałem i sam wiedziałem, że wciąż znajdują się zastępy Prometeuszy. Jedni – zostają wyniesieni na ołtarze, a inni bez wahania oddają swe życie w darze, by uratować życie innych. Tak, jak to było w World Trade Center, gdzie strażacy i policjanci wyprowadzili rzesze z zgotowanej im hekatomby. Także od śmierci najstraszniejszej w płomieniach ognia.
Bo ‘‘dobry” ogień okazał się ‘‘zły” i podstępny.

Pastwą płomieni równie dobrze stać się mogą lasy syberyjskie, parki narodowe, jak to było w przypadku Yellowstone, czy lasy deszczowe w dorzeczach Amazonki i Orinoko. Lecz one mogą “same” odbudować się do swych pierwotnych kształtów. Nikt natomiast nie potrafi wskrzesić życia człowieka i dorobku jego życia nie tyle materialnego, co kulturalno-duchowego (ileż to razy pastwą płomieni stawały się słynne obrazy, dzieła sztuki snycerskiej i meblarskiej, księgi czy kompozycje?).

W dniu 17 kwietnia 1906 roku nad ranem San Francisco nawiedziło gwałtowne trzęsienie ziemi o sile 8 stopni w skali Richtera. Wstrząsy wyrwały ludzi z łóżek. W oszołomieniu wybiegli na ulicę, gdzie rozgrywały się zaiste dantejskie sceny. Domy “falowały”, łamały się w sobie i – niczym domki z kart – z hukiem waliły się na ulice, grzebiąc pod zwałami gruzów stojących, bezradnych ludzi.
Prawdziwe piekło rozpoczęło się dopiero później. Poczęły pękać przewody gazowe, rozbite paleniska i sieć elektryczna będąca pod napięciem, wywoływały serię pożarów. Nad ranem odnotowano już kilkadziesiąt spośród nich. Próbowano je gasić, lecz straż pożarna pozbawiona była wody, gdyż trzęsienie ziemi zrujnowało wodociągi, stawiała jedynie niewielki opór szybko rozprzestrzeniającym się ogniskom ognia. Sytuację jeszcze utrudniał porywisty wiatr, który miotał żagwie na coraz to dalsze domy. Wkrótce ogniska ognia poczęły łączyć się w jedną całość, a pożary trawiły wszystko, co stało na ich drodze.

Miasto płonęło przez trzy dni, a wśród pożarów rozgrywały się mrożące krew w żyłach sceny: nad zatoką ludzie walczyli z bronią w ręku o dostęp do wody i promu, w płonącym hotelu “Windsor” goście uciekli przed ogniem na dach. Kiedy jednak ten zajął się także i pojawiły się na nim płomienie – skakali w dół roztrzaskując się o bruk. W końcu przerwała ich mękę salwa karabinowa gwardii narodowej, która przybyła na pomoc miastu, a stała się mimowolnym plutonem egzekucyjnym; przypatrywał się temu milczący, bezsilny tłum kilku tysięcy ludzi. Niektórzy z nich, widząc co dzieje się wkoło, prosili żołnierzy, aby ich także zastrzelili, lecz oficer stanowczo sprzeciwił się temu, mówiąc: “Póki jest nadzieja – nie zrobię tego”! I rzeczywiście, ludzie ci zostali uratowani dzięki wybuchom dynamitu, którymi odcięto ognisko pożaru.

Dopiero nad ranem 21 kwietnia pożary wygasły. Miasto przedstawiało żałosny widok. Ponad 25 tys. budynków uległo zniszczeniu. Siedemset ludzi zginęło pod gruzami lub w płomieniach, 250 tys. koczowało na ulicach bez dachu nad głową i pożywienia.

Jednak miasto przeżyło klęskę, a tragiczny dla San Francisco pożar – paradoksalnie – umożliwił planową odbudowę miasta. Jego nowoczesne centrum z charakterystyczną “piramidą”, jednym z najpopularniejszych wieżowców Ameryki, w niczym nie przypomina chaotycznej zabudowy sprzed pożaru. Nic więc dziwnego, że San Francisco jest powszechnie uznawane za jedno z najpiękniejszych miast świata!

Prawdę powiedziawszy, świat przeżył wiele głośnych pożarów. Chyba najbardziej spektakularnymi z nich był pożar Amsterdamu w 1651 roku i Wielki Pożar Londynu w 1666 roku. W obu tych pożarach drewniana zabudowa centralnych części miasta spowodowała strawienie całej reszty miasta. Nieprzypadkowo ludzie w modlitwach zanoszonych do Boga, błagali Go, by zechciał zachować ich od “moru, wody i ognia”. “Czarna śmierć’, dżuma, powodzie i pożary dawały się mocno we znaki Europejczykom.

Tymczasem rolnicy, wzorem swych praojców, do dzisiaj wypalają pola, by w ten sposób z użyźnionej ziemi uzyskać lepsze plony następnego roku. A co czyni sama Matka Natura? Każdego roku palą się setki tysięcy hektarów lasów oraz suchorośli (np. na preriach), a powstałe w ten sposób szkody szacuje się na miliony dolarów. Czyżby przyroda z owych samozapłonów, uderzeń piorunów i przypadkowych zaprószeń ognia przez człowieka czerpała jakieś korzyści? Okazuje się, że tak!

Przyroda dba o różnorodność gatunkową, o odtworzenie w naturalny sposób tego, co był strawił ogień. Pożary, w tym znaczeniu, mają wartość “oczyszczającą” i uniemożliwiającą degenerację! Dlatego ekolodzy wręcz zalecają, by nie tłumić pożarów lasów i prerii! Ich postulat jest wynikiem starannej obserwacji ekosystemów leśnych, buszu, pampas czy prerii! Tłumiąc pożary w zarodku i nie dopuszczając w ogóle do ich powstawania, człowiek nie pozwala na ich odmłodzenie i danie początku przyszłym pokoleniom roślin i zwierząt. Brzmi to niemal dziwnie, ale prawda jest taka: przyrodzie potrzebna ognista kąpiel dla zachowania gatunków.

Pamięć o katastrofach
‘‘Święte’’ teksty i mity różnych narodów to – w istocie rzeczy – najdawniejsze źródła jakimi dziś dysponujemy. Liczne odkrycia z ostatnich lat potwierdzają fakty, o których wiedzę czerpaliśmy dotąd z tak, wciąż wydaje się, kruchych źródeł: eposów i nieistotnych “bajd”. Okazuje się, że owe ‘‘święte’’ księgi są tylko echami dawnych wydarzeń, jakie miały miejsce na początku dziejów ludzkiej cywilizacji. I nie jest wykluczone, że “naszą’’ cywilizację poprzedzały inne, o których mamy jedynie ułomki archeologicznych znalezisk. Także okazuje się, że niegdyś był potop, a o tym wydarzeniu mówi aż 130 mitów prawie tak samo jednobrzmiących, ale potwierdzają także odkrycia archeologiczne i geologiczne. Nie jest też wykluczone, że uderzenia jakiegoś dużego ciała niebieskiego (chyba niewielkich rozmiarów planetoidy) o Ocean Atlantycki doprowadziło do zatopienia jeszcze jednego dodatkowego lądu na naszej planecie albo przynajmniej dużej wyspy (o potopie i o hipotezie z Bergamo pragnę w przyszłości napisać artykuły.

I w ten sposób w artykule o czterech kataklizmach pojawił się z kolei piąty – zagłada z odchłani kosmicznych. Nie przewidywał jej, rzecz jasna, Arystoteles. Był on filozofem harmonii i logiki. Jego świat był “zrównoważony” i “niezmienny”. Tu tymczasem pojawia się prawdziwa Nemezis, która przynieść może nieuchronną zagładę gatunku ludzkiego. Taką, jaką zgotowała, prawdopodobnie, królestwu gadów przed sześćdziesięciu kilku milionami lat, otwierając w ten sposób szansę dla ewolucyjnego rozwoju ssaków i naczelnego wśród nich – człowieka. Niestety, historia świata zachodzi w ruchu spiralnym i kołowym.

Strach przed nagłym i niespodziewanym końcem świata towarzyszy bez przerwy ludzkiej cywilizacji. Cztery żywioły, które w artykułach omówiliśmy – każdy z osobna lub we wspólnym działaniu – mogły (i mogą nadal) odebrać życie i pozbawić mienia setki-tysiące ludzi. Ale w chwili obecnej, gdy już dobrze poznaliśmy piąty żywioł – zagrożenie z kosmosu – wiemy dokładnie i dowodnie, że nad naszymi głowami “wisi” niebezpieczeństwo o wiele większe.
Opublikowane w ostatnich latach wyniki badań naukowych, także dowody na ciągłe istnienie tego zagrożenia, wskazują – bezlitośnie i bez żadnych złudzeń – że mniej więcej co cztery miliony lat, cyklicznie i według rachunku prawdopodobieństwa, naszej planecie zagraża katastrofa “z zewnątrz”: uderzenie ciałem niebieskim nadbiegającym z kosmosu z zawrotną prędkością, co najmniej 50,000 km/sek. Równa to się sile wybuchu przynajmniej stu milionów bomb wodorowych i – w zależności od wagi i promienia – planetoidy, meteoryty czy komety – może doprowadzić do katastrofy na skalę globalną, być może, do likwidacji cywilizacji ludzkiej, akurat wtedy, gdy marzy się jej sięgnięcie do wnętrza wszechświata, by sprawdzić, czy jesteśmy w nim samotni.

Tak więc katastrofa może przyjść z zewnątrz, bez przyczyny i bez widomej zapowiedzi, zrujnować i zniszczyć doszczętnie. Nie tak dawno minął Ziemię, niemal na kursie stycznym z nią, astreoid 1989 FC (zgodnie z nomenklaturą Międzynarodowej Unii Astronomicznej). Dostrzegł go dopiero profesor geologii Henry Holt z Arizona University, gdy już ciało niebieskie “odchodziło” od Ziemi. Ale asteroid, który był ‘‘zaledwie” od nas o dwukrotną odległość Ziemi do Księżyca, podobny do planetoidy Hermes i o podobnym ciężarze co i on, został przechwycony przez siły grawitacyjne Słońca i z pewnością powróci do naszego Układu, choć jego eliptyka nie będzie taką, jak pierwsza.

Jednak, jak się nam wydaje, zawsze “spokojnej” Ziemi zagrażać będą inne ciała niebieskie, chociaż niebezpieczeństwo kolizji z nimi jest raczej małe. Astronom polski, prof. Gadomski, stwierdził, że naprawdę “liczące się” planetoidy lub asteroidy pojawiają się raz na kilka milionów lat, a jeszcze cięższe od nich – raz na 1 miliard lat! Zresztą Ziemia “kryje się” nie tylko za swoim Księżycem, który już odebrał niejeden cios kierowany w naszą planetę, ale również za planetami-gigantami: Jowiszem i Saturnem. Ten pierwszy “przechwycił’’ nie tak dawno asteroid, nazwany do imion swych odkrywców Eugene i Carolyn Shoemarker; spadł on na Jowisza, rozpadając się na siedem kawałków, ale i tak planeta zatrzęsła się po tym ciosie. Pomyśleć, że “to” mogłoby się przydarzyć Ziemi. Byłoby już po wszystkim!

Ostatni kataklizm
Nie wiem, czy po tym wszystkim, drogi czytelniku, uznasz, że Ziemia jest “spokojną’’ planetą, która zrodziła człowieka po to, by mógł poznać i zgłębić tajemnice wszechświata, a przez to rozumieć Boski Plan Życia Rozumnego?
Ale prawda jest jeszcze inna. Gorsza od tych przywołanych tutaj. Bowiem największym niebezpieczeństwem dla człowieka jest inny człowiek. Człowiek wojujący w imię swoich racji, religii i ideologii. I jakże trudno ujarzmić tę bestię naszych niespokojnych czasów!
Leszek A. Lechowicz
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama