Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
poniedziałek, 8 grudnia 2025 10:45
Reklama KD Market

Fatalne skutki "wojny z terrorem" - Cheney lekceważy wolę obywateli

W Palmową Niedzielę na placu św. Piotra poruszony śmiercią porwanego z Mosulu i zabitego kilka dni później katolickiego arcybiskupa, Paulosa Faraja Rahho, papież Benedykt XVI wołał: "Dość rzezi w Iraku, dość przemocy i nienawiści". Łagodniejszym głosem zaapelował do "ciężko dotkniętych konsekwencjami wojny" Irakijczyków o pogodzenie się i przystąpienie do odbudowy zdewastowanego kraju.

Palmowa Niedziela była też ostatnim dniem 5-dniowych, dobrowolnych "spowiedzi" weteranów wojny irackiej, a równocześnie pierwszym dniem antywojennych protestów za granicą i w USA.

"Dobre przedsięwzięcie", jak często prezydent Bush określa wszczętą 5 lat temu wojnę, przyniosło po naszej stronie śmierć blisko 4 tysiącom żołnierzy, trwałe kalectwo lub silne zaburzenia psychiczne ponad 30 tysiącom, straty w kasie państwa powyżej $500 miliardów i zapowiedź ogólnych kosztów wojny (łącznie z długotrwałą opieką medyczną nad wojennymi inwalidami) rzędu 3 bilionów dolarów oraz olbrzymie dochody takim kompaniom, jak Halliburton i Blackwater.

Tymczasem prezydent mówi o sukcesach w Iraku, a wiceprezydent w czasie pobytu w Bagdadzie dostrzegł "fenomenalne" zmiany. Ich opinii nie podziela 68% społeczeństwa. Nie robi to wrażenia na waszyngtońskich decydentach, co nie powinno dziwić, skoro bezkrytycznie tolerowano prezydenckie "żarty", rzec można, na grobie zabitych Irakijczyków i Amerykanów, gdy okazało się, że Irak nie miał broni chemicznej ani nuklearnej i nie przyjaźnił się z al-Kaidą. Na dorocznym spotkaniu z korespondentami w 2003 roku Bush zaglądał pod stół, dywan i za firanki w poszukiwaniu ukrytej broni Saddama. Goście pękali ze śmiechu.

Kilka dni temu znów zabłysnął "poczuciem humoru". Zwierzył się żołnierzom w Afganistanie, że zazdrości im "romantycznych" przeżyć z frontu. Nieco wcześniej w czasie przyjęcia w Białym Domu, odśpiewał "zabawną" balladę o tym, jak Gonzo (b. prokurator generalny USA, Alberto Gonzales), "Scooter" (b. szef gabientu Cheneyego) i kilku innych asów z jego administracji wymknęło się sprawiedliwości. Również ku wielkiej uciesze gości. Czyżby przedstawiciele prasy poddawani byli testom wytrzymałości na głupotę decydentów? Niestety, ze szkodą dla społeczeństwa, korespondenci zdają testy celująco. Potulność prasy rozwija w Białym Domu poczucie bezkarności i pogardy dla przeciętnego obywatela. I słusznie, skoro połykał tak oczywiste niedorzeczności, jakimi karmi go administracja Busha. Wyraz tym uczuciom dał w środę Dick Cheney. Na uwagę dziennikarki, że 2/3 Amerykanów uważa, że nie warto było wszczynać tej wojny, wzruszając ramionami, z ironicznym uśmieszkiem, powiedział: "I co z tego?"

No właśnie, co z tego? Co z tego, że dziś większość Amerykanów uważa, iż wojny tej nie wygramy? Co z tego, że dodatkowe wojska wysłane do Iraku w ub. roku celem zwiększenia bezpieczeństwa, to tylko doraźny zabieg? Co z tego, że stale rośnie już bezprecedensowo wysokie zadłużenie państwa? Co z tego, że słaby dolar stale wykazuje tendencje spadkowe? Że benzyna drożeje? Że ludzie tracą domy nie tylko z własnej winy, lecz przede wszystkim z powodu deregulacji przepisów rządzących rynkiem nieruchomości? Że bankom grozi upadek? Że rząd ratuje jeden z największych banków inwestycyjnych Bear and Sterns wspomagając go 200 miliardami dolarów z kieszeni podatnika, tylko po to, by jego akcje mogła wykupić za grosze inna potęga finansowa, JP Morgan? Że wobec eksportu produkcji za granicę nowe miejsca pracy powstają głównie w firmach ochroniarskich, pracujących na kontraktach rządowych, a więc za nasze pieniądze? I co z tego, że dziś demokratyczni ustawodawcy nawołują do ukarania administracji?

"Dziś mija 5 lat, odkąd prezydent Bush rozpoczął nieprzemyślaną, prewencyjną inwazję na Irak. Na początku, bez względu na to czy zgadzaliśmy się z tą decyzją, czy nie, Amerykanie i Kongres podziwiali odwagę i poświęcenie naszych żołnierzy. Dziś rozumiemy, że prawdziwym uhonorowaniem ich służby w Iraku jest sprowadzenie żołnierzy do kraju... Amerykanie godzą się na poświęcenia w obronie narodowego bezpieczeństwa... Cóż zyskaliśmy za ich poświęcenia w Iraku? Dziś jesteśmy bardziej wystawieni na groźbę terroru, gdyż walnie przyczyniliśmy się do odbudowy al-Kaidy, umocnienia Iranu i całkowitej destabilizacji Iraku... Prezydent Bush i wiceprezydent Cheney wepchnęli nas w tę katastrofę, kłamiąc i oszukując. Administracja wprowadziła w błąd Kongres i Amerykanów podając fałszywe informacje o irackiej broni i stosunkach Iraku z al-Kaidą. Kłamstwa, umacniane z entuzjazmem przez tę grupę ludzi, która czerpie z wojny korzyści finansowe i polityczne. Musimy uparcie dążyć do zmiany kierunku działania. W ub. tygodniu przedstawiłem w Kongresie rezolucję potępiającą administrację Busha za niepotrzebną wojnę i z wezwaniem do natychmiastowego wycofania wojsk z Iraku", pisze demokrata z Florydy, kongr. Robert Wexler.

W opublikowanym 25 marca 2007 roku w artykule pt. "Terrorized by War of Terror" prof. Zbigniew Brzeziński znakomicie wypunktował przyczyny i skutki atmosfery strachu, ugruntowanej trzema słowami "war on terror". Słowami, które "w zasadzie nic konkretnego nie znaczą, choć zaraziły amerykańską demokrację złośliwą anemią".

"Wojna z wyboru – pisze Brzeziński – nigdy nie zyskałaby poparcia Kongresu bez utrwalania psychologicznego związku między szokiem z powodu 9/11 a postulowanym przez administrację istnieniem irackiej broni masowego rażenia... Atmosfera strachu na dobre zagościła w amerykańskim życiu. Dziś Ameryka nie jest tą samą pewną siebie, zdeterminowaną nacją, która odpowiedziała na Pearl Harbor. Nie jest tą samą Ameryką, która w momencie kryzysu usłyszała i zrozumiała mocne słowa swego lidera "jedyną rzeczą, której musimy się bać, jest strach sam w sobie"...

Jest to rezultat pięciu lat bezustannego prania narodowego mózgu na temat terroru. Szerzenie strachu leży również w interesie przedsiębiorców związanych z przemysłem zbrojeniowym, sektorem bezpieczeństwa, mediów, a także sektora rozrywkowego. Eksperci od terroru muszą straszyć terroryzmem, by zapewnić sobie dochody i usprawiedliwić istnienie swego "zawodu"... Nie ma wątpliwości, że Ameryka stała się niepewna, wręcz paranoidalna. Ostatnie badania wskazują, że w 2003 roku Kongres zidentyfikował 160 miejsc jako potencjalny cel ataku terrorystów. Z pomocą lobbystów, pod koniec tego samego roku, liczba potencalnych celów wzrosła do 1,849, z końcem 2004 roku do 28,360, a w 2005 r. do 77,769. Obecnie (w 2007r.) doliczono się już 300,000 miejsc zagrożonych terroryzmem...

Dane w zakresie praw obywatelskich są osobnym, tragicznym rozdziałem tej wojny. Kultura strachu zrodziła brak tolerancji, podejrzenia i zatwierdzenie prawnych procedur podważających podstawowe pojęcie sprawiedliwości. Zasada "niewinny dopóki nie ma dowodów winy" została rozmydlona, a w wielu przypadkach zniesiona, nawet wobec obywateli USA, uwięzionych bez oskarżenia i efektywnej procedury sądowej. Nie ma solidnych dowodów na to, że takie ekscesy powstrzymały akty terroryzmu... Nadejdzie dzień, kiedy Amerykanie zaczną się wstydzić za panikę, która popycha do czynów godzących w samo sedno de-mokracji. Tymczasem "wojna z terrorem" poważnie zrujnowała image Stanów Zjednoczonych na świecie. wśród muzułmanów podobieństwo między brutalnym traktowaniem przez amerykańskie wojsko irackich cywilów do traktowania Palestyńczyków przez Izrael, rozpowszechniło wrogość wobec USA. To nie "wojna z terrorem" rozwściecza muzułmanów oglądających wiadomości telewizyjne, lecz liczba cywilnych ofiar i zniszczenia. Ta niechęć nie ogranicza się tylko do muzułmanów. W niedawnym sondażu BBC na reprezentatywnej grupie 28,000 ludzi z 27 krajów, respondenci oceniali rolę poszczególnych państw w sprawach międzynarodowych. Za wywieranie najbardziej negatywnego wpływu na sprawy światowe obciążono rządy Izraela, Iranu i Stanów Zjednoczonych."
Elżbieta Glinka
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama