Warszawa – „Asertywność” to jeden z wielu wyrazów zapożyczonych z języka angielskiego („assertiveness”), które robią karierę w dzisiejszej Polsce. Oznacza on energiczne samookreślanie się, dopominanie się o swoje, stanowczość, nawet nieustępliwość i stawianie się. Feministki namawiają kobiety, aby przyjęły asertywną postawę wobec mężczyzn, a w dziedzinie polityki zagranicznej mówi się, że rząd Donalda Tuska stał się uległy wobec Brukseli (Unii Europejskiej), a bardziej asertywny wobec Waszyngtonu. W poprzednim rządzie Jarosława Kaczyńskiego sytuacja była odwrotna.
Jedni twierdzą, że oto stopniowo odchodzi w przeszłość tradycyjny specjalny stosunek między Polską a Ameryką. Historycznych związków nie brakuje, a w roku wyborów prezydencko-kongresowych kandydaci na spotkaniach z wyborcami polonijnymi nie raz powołają się na polskich pionierów w Jamestown czy na Pułaskiego i Kościuszkę. Jest na co się powoływać – m.in. polskie masy imigranckie płynące do Ameryki w XIX i XX stuleciach, 13 punkt prezydenta Wilsona o konieczności powstania niepodległej Polski po I wojnie światowej i powojenna pomoc dla Polski pod nadzorem Herberta Hoovera. W naszych czasach łącznikami dwóch narodów stali się Wałęsa i Reagan.
W przeciwieństwie do wielu innych krajów, takich jak Niemcy, Włochy, Węgry, Słowacja, Norwegia, Francja gen. Pataina, a w bardziej zamierzchłych czasach także Hiszpania i nawet Anglia, Polska ze Stanami Zjednoczonymi nigdy nie wojowała. Nawet w okresie sowieckiego zniewolenia, Polska zawsze była najbardziej proamerykańskim krajem spośród podbitych przez Stalina narodów.
W ostatnim czasie stosunki polsko-amerykańskie w dużej mierze ogniskują się wokół sprawy tarczy antyrakietowej, czyli „anti-missile shield”. Taka jest potoczna nazwa Rakietowej Inicjatywy Obronnej („Missile Defense Initative”), której celem jest obrona USA i Europy przed nieoczekiwanym atakiem rakietowym ze strony „krajów rozbójniczych”, jak Waszyngton mówi na Iran, a niekiedy także na Koreę Północną i Syrię.
Tarcza jest swoistym rozwinięciem tzw. "gwiezdnych wojen”, obronnego programu Ronalda Reagana, którego panicznie bały się breżniewowskie Sowiety. W przeciwieństwie jednak do pierwowzoru, w programie tarczy mają być zastosowane rakiety pozbawione ładunków wybuchowych, które przechwytywane rakiety nieprzyjacielskie zniszczą przez samo uderzenie. W Polsce ma być umieszczonych 10 takich rakiet, a w Czechach ma powstać namierzająca rakiety balistyczne stacja radarowa.
Po powzięciu przez Waszyngton decyzji o wdrożeniu programu obrony przeciwrakietowej w 2002 roku, Polska była pierwszym krajem tego regionu, do którego zwróciła się administracja George’a W. Busha. Może pod względem logistycznym dogodniejszą lokalizacją byłyby Bałkany, np. Bułgaria, ale Waszyngton miał większe zaufanie do Polaków i się nie pomylił. Polska od samego początku sygnalizowała gotowość do goszczenia bazy antyrakietowej na własnym terytorium. Ale Warszawa jednocześnie żądała od amerykańskiego partnera gwarancji bezpieczeństwa, ponieważ zainstalowanie tarczy może narazić Polskę na ataki terrorystyczne, nie mówiąc o pogorszeniu i tak nienajlepszych stosunków z Rosją
Otoczka propagandowa towarzysząca niedawnej wizycie premiera Tuska w Waszyngtonie podkreślała jego rzekomo „twardszą linię” wobec Stanów. Wprawdzie prezydent Bush zadeklarował, że jeszcze przed końcem swojej kadencji przygotuje plan modernizacji polskich sił zbrojnych, i wziął na siebie przekonanie do tarczy Rosjan, ale nic nie zostało podpisane. Nie podano ani terminu, ani żadnej wiążącej sumy owej amerykańskiej pomocy wojskowej. Tymczasem zaczęły krążyć doniesienia, jakoby Waszyngton oferował Turcji miliard dolarów za możliwość zainstalowania części tarczy na jej terytorium. Nie można wykluczyć, że taką dezinformację celowo puszczają w obieg Rosjanie, żeby skłócić sojuszników USA.
Tak czy inaczej, większość polskiej opinii publicznej nie popiera koncepcji tarczy antyrakietowej na polskiej ziemi. W niedawnym sondażu na pytanie „Czy na terenie Polski powinna powstać tarcza antyrakietowa?” – 37 procent odpowiedziało: „Tak, Amerykanie są najlepszym gwarantem bezpieczeństwa”; 57 procent odpowiedziało: „Nie, bo staniemy się kolejnym celem dla terrorystów”, a sześć procent nie miało zdania w tej sprawie.
Nie rozróżniając między rzekomo „miękkim” wobec Ameryki Kaczyńskim a rzekomo „twardym” Tusku, jak wynika z niedawnego sondażu przytłaczająca większość Polaków (bo aż 89 procent) obecnie uważa, że polski rząd jest zbyt uległy wobec Ameryki, a nie zgadza się z tym twierdzeniem jedynie 11 procent respondentów. Badanie to przeprowadzono podczas wizyty Tuska w USA. Czy oznacza to powstawanie w Polsce nastrojów antyamerykańskich? A może polskie społeczeństwo po prostu dojrzewa i coraz lepiej rozumie, że przyjaźń i sojusz muszą się opierać na wzajemnej korzyści i prawdziwym partnerstwie.
Właściwie chyba nigdzie poza Australią (lęk przed ewentualnym szaleństwem Korei Północnej!) nie ma publicznego poparcia dla tarczy, której sami Amerykanie w większości nie popierają. Ale żaden poważny rząd nie prowadzi tak wrażliwej dziedziny jak polityka zagraniczna na podstawie wyników sondaży, chyba, że zbliżają się wybory. Opinię publiczną skrzętnie śledzi Tusk i jego sztabowcy, bo – jak mawiano – w Waszyngtonie spotkali się dwaj prezydenci: ustępujący Bush i aspirujący Tusk.
Obecnie wszystko co mówi i robi, albo nie mówi i nie robi, premier Tusk ma związek z wyborami prezydenckimi w 2010 roku. Według sondażu opublikowanego w „Rzeczpospolitej”, że gdyby wybory prezydenckie odbyły się obecnie Donald Tusk, gdyby doszło do drugiej tury, pokonałby Lecha Kaczyńskiego 53 do 23 procent. Ale przez dwa i pół roku wiele się może zdarzyć. Tusk musi zatem bardzo się pilnować, by niczym tej przewadze nie zaszkodzić, a na burzliwej polskiej scenie politycznej pułapek nigdy nie brak.
Ponieważ za tarczą nie opowiada się większość Polaków, nie to zagadnienie najbardziej wpływa na temperaturę ich uczuć wobec Wuja Sama. Tarcza jest pewną abstrakcją, jeszcze jej nie ma i nie wiadomo, czy i kiedy będzie. Inaczej jest z powracającą raz po raz kwestią wiz turystycznych. Nawet jeśli sam czegoś takiego nie doznał, każdy Polak zna kogoś, komu odmówiono wizy amerykańskiej. Wraz ze zniesieniem wiz turystycznych przez Kanadę, Stany Zjednoczone pozostały jedynym mocarstwem natowskim, które nadal w ten sposób ogranicza polskich podróżnych.
W pewnym sensie problem sam się rozwiązuje. Już przed Ambasadą Amerykańską w Warszawie i konsulatami w Poznaniu i Krakowie nie widać tych dzikich tłumów co kiedyś. Odsetek odmów spadł do 13 procent, zaledwie o trzy punkty powyżej 10-procentowego progu, który pozwoli w świetle przepisów amerykańskich znieść obowiązek wizowy. Nie wynika stąd, że Polacy nagle zaczęli bardziej stosować się do przepisów imigracyjnych, mniej pracować na czarno czy rzadziej pozostawać w USA po wygaśnięciu wizy. Po prostu chętnych do wyjazdu jest coraz mniej.
Z powodu kryzysu dolara rodakom coraz mniej opłaca się pracować w USA, niezależnie od tego, czy ktoś to robi całkiem legalnie na podstawie zielonej karty, czy zarabia zielone banknoty „pod stołem”. Wielki Tydzień 2008 przejdzie do historii z powodu tego, że – jak oznajmiła wielkim nagłówkiem „Gazeta Wyborcza” – DOLAR DOSTAŁ ZAWAŁU. W ciągu miesiąca wartość waluty amerykańskiej w Polsce spadła z 2 złotych 45 groszy do 2,24. Różnica 21 groszy oznacza, że od lutego do marca br. zarobionych w USA $10 tys. straciło na wartości 2,100 złotych. A w porównaniu z sytuacją sprzed roku, strata ta byłaby parokrotnie większa.
Niekoniecznie oznacza to, że Polacy oceniają zamorskiego przyjaciela wyłącznie według tego, ile u niego mogą zarobić. Waluta amerykańska bowiem zawsze pełniła funkcję symbolu. Przez lata całe dolar symbolizował ten lepszy, zamożniejszy i swobodniejszy wolny świat. Był wyznacznikiem prestiżu i dumy narodowej Amerykanów, za co podziwiali ich i czego zazdrościli im polscy przyjaciele. Owszem, kojarzył się z zakazanymi owocami dostępnymi jedynie w Pewexach, ale także symbolizował Radio Wolna Europa, Głos Ameryki, pomoc dla podziemnej „Solidarności” i inne formy obrony wolności przeciwko sowieckiemu zniewoleniu. W późniejszych latach oznaczał też kolejne loterie wizowe i coraz liczniejsze wyjazdy turystyczne.
Trwanie obecnej sytuacji wizowo-dolarowej na dalszą metę mogłoby poważnie osłabić naszą amerykańską społeczność polonijną. Niektórzy mniej zasiedziali Polonusi już wracają do kraju lub w drodze powrotnej skręcają w stronę Wysp Brytyjskich. Jednocześnie mniej rodaków wybiera się obecnie do USA. W rezultacie z czasem może się zmniejszyć potencjalna klientela polonijnych biznesów i organizacji, parafii, klubów i innych przybytków życia polskiego w Ameryce.
Z drugiej strony, kiedykolwiek nasuwa się takie czarnowidztwo polonijne, przypomina mi się przypadek Henryka Sienkiewicza. Będąc w Ameryce przed I wojną światową noblista nie przyjął zaproszenia na otwarcie nowej szkoły polonijnej. Uważał bowiem, że nie ma co sobie głowy zawracać, skoro żywioł polski i tak wkrótce się rozpłynie w bogatej anglosaskiej Ameryce. Okazało się jednak, że w latach 20. i 30. ub. stulecia Polonia (nie tylko jej szkolnictwo) miała przeżyć swój największy rozkwit.
Robert Strybel
Zmierzch amerykańskiego mitu? - (Korespondencja własna „Dziennika Związkowego”)
- 03/24/2008 04:00 AM
Reklama








