Pokój był mroczny, pachniał skórą, medykamentami i tytoniem. Za oknem tętniło życie. Mnogość głosów i dźwięków wdzierało się do środka z niezwykłą mocą. Zbigniew Stefański ocknął się z zadumy, a może z krótkiej drzemki, podniósł siwą głowę i spojrzał w tamtym kierunku. Złapał w nozdrza zapach z nabrzeża, w którym mieszała się woń słonego wiatru od morza, ryb, korzeni i ścieków z pobliskich kanałów... Zapach portu. Starzec z trudem dźwignął się z fotela, przez chwilę zmagał się ze sztywną nogą, która ostatnio szczególnie dawała mu się we znaki i podszedł do okna. Jego oczom ukazał się widok dobrze znany od lat. Nabrzeże, zacumowane żaglowce, tragarze z towarem na plecach krążyli bezustannie między pokładem a platformami zaprzęgniętymi w konie.
Kupcy targowali się w takim zapamiętaniu, jakby świat obok nich nie istniał. Marynarze krzątali się przy olinowaniu, rybacy sprzedawali świeże flądry wprost z łodzi, a między nimi krążyli przekupnie i dziewki służebne z wielkimi koszami na sprawunki. Harmider wszczynały baraszkujące dzieci i goniące się psy... Dachy pobliskich kamienic lśniły czerwonym blaskiem. Po omszałych dachówkach spacerowały mewy. Gdzieś daleko, nad morzem, zachodziło słońce...
Zbyszko zamknął okno i ogarnęła go cisza, w której mógł zebrać myśli. Sięgnął po fajkę. Cybuch miał kształt głowy Indianina. Z woreczka z miękkiej jeleniej skóry wyjął szczyptę tytoniu wirgińskiego, który jego żona Bertie, czasem kupowała od marynarzy i nałożył do fajki. Hubką i krzemieniem skrzesał iskrę... Zaciągnął się dymem, który podrapał go w gardle... Uśmiechnął się... Popatrzył w kąt, gdzie obok wygasłego kominka, na ciemnym dębowym stole leżała gruba księga oprawiona w skórę. Jej czyste strony onieśmielały go. Od wielu miesięcy szykował się do ich zapełnienia, ale nie wiedział, od czego zacząć pisanie... Przez ten czas zdobył się tylko na kilka zdań na temat głównego przedmiotu rozprawy... Dziś, patrząc przez okno, przemknęło mu przez myśl, że mógłby zacząć od opisu portu w Hull, w tamten lipcowy poranek przed trzydziestu laty...
Wolno podszedł do stołu, usiadł na wygodnym krześle z rzeźbionym oparciem...
Spojrzał na mały okręcik, misterne cacko pod szklanym kloszem stojące na półce. Wzdęte pergaminowe żagle kierowały go dziobem w stronę poukładanych w pedantycznym porządku ksiąg kupieckich. Tam, pośród not o tytoniu, potażu, klepce bukowej, imbirze i pieprzu, między długimi kolumnami cyfr, można było odnaleźć dalekie lądy i ogromne oceany...
Otworzył księgę na zapisanej stronie. Oczami szybko przebiegł jej treść i uśmiechnął się...
Pod pulpitem stał kałamarz z inkaustem, a obok pęk piór... Wybrał jedno i nożem przysposobił jego czubek. Potem naciął ostrą krawędź. Umoczył pióro w inkauście i wygładził papier dłonią. Już miał postawić pierwszą literę, gdy otworzyły się drzwi i stanęła w nich Bertie, zażywna niewiasta, lat około pięćdziesięciu, w stylowym czepcu na głowie, spod którego wymykały się niesforne kosmyki jasnych włosów...
- Napalić w kominku?
- Tak, proszę...
Bertie sprawnie ułożyła polana... Patrzył na nią z przyjemnością. Zawsze podobały mu się jej loki, opadające ciężkimi puklami na ramiona i plecy... Bertie zapytała:
- Długo będziesz jeszcze siedział?
- Chciałbym popisać...
- Wciąż ten pamiętnik?
Stefański westchnął z lekkim zniecierpliwieniem...
- Oj, Bertie... Wiesz, jakie to ważne... To były lata młodości, twojej także... Chciałbym, aby nasze wnuki, gdy dojdą do lat... mogły sięgnąć do tych zapisków i dzięki nim poznać kawałek życia swoich przodków...
Berie podłożyła ogień. Polana zapłonęły żywo... Podniosła się z kolan. Otrzepała pyłki z fartuszka i wytarła dłonie w ściereczkę... Potem popatrzyła na niego z miłością i pocałowała go w czoło.
- Dobrze, dobrze... Co robić zresztą na stare lata... Ale pisz po niderlandzku, jak chcesz żeby coś zrozumiały... A nie tylko po polsku...
- Nie zaglądaj mi przez ramię...
- I tak nic bym nie zrozumiała...
- Przecież rozumiesz po polsku...
- Tylko jak klniesz...
Zbyszko uśmiechnął się w zadumie...
- Mógłbym prosić jeszcze o kielich grzańca?
- Zaraz Johanna ci przyniesie... Z goździkami?
- Ma się rozumieć...
Bertie popatrzyła na ogień, który objął już wszystkie polana.
- Ładnie się pali to drzewo... Dobrze wysuszone...
- O drzewie to chyba wszystkiego nauczyłaś się tam... w Wirginii?
Bertie westchnęła... Nie lubiła o tym mówić, a po ich powrocie zza oceanu, bardzo niechętnie wracała do wspomnień. Zupełnie odwrotnie niż on...
- Wolałabym zapomnieć, że kiedykolwiek tam byłam...
- Ejże... Nie było chyba aż tak źle...
- Może i nie... Ale nigdzie nie jest tak, jak w domu, a teraz nasz dom tutaj, w Amsterdamie.
- Mógł być i tam, ale nie chciałaś...
- I widzi mi się... dobrze się stało... Ale ty wciąż swoje, niepoprawny marzycielu... O tej waszej... Nowej Polsce wciąż byś tylko rozmyślał...
- Dobrze już, Duszko...
- Dobrze, dobrze... Uparty jesteś, jak zawsze...
- Od sześćdziesięciu lat wciąż taki sam...
- No właśnie... Już się nie zmienisz... Poproszę Johannę, aby ci przyniosła wino...
Stefański patrzył, czy dokładnie zamknie drzwi. Potem umoczył pióro w kałamarzu i począł pisać...
- Wielki świat wielu nas rzeczy nauczyć może. I chociaż warto w imię Boga i Narodu wiedzę oną posiąść, nie jest łatwo Ojczyznę ukochaną porzucić, by ruszyć za siódmą rzekę i siódmą górę, za dalekie morza… Do pracy w onej zamorskiej Wirginii zwerbował nas imć pan Michał Łowicki, zangliczały polski szlachcic, przedstawiciel „The Virginia Company of London”, przedsiębiorstwa założonego dla zbudowania i umocnienia pierwszej brytyjskiej kolonii w Nowym Świecie...
Jamestown - Nowa Polska I - Opowieść o polskich osadnikach
- 03/24/2008 04:01 AM
Reklama








