Zbigniew Stefański popatrzył na okręcik pod szklanym kloszem, uśmiechnął się... Przypomniał sobie czasy dzieciństwa i wczesnej młodości, kiedy z namaszczeniem budował podobne modele, z uporem niszczone przez matkę, która ani myślała, by trawił życie na podróżach i błahostkach. Chciała, by miał dobry fach w rękach, który da chleb jemu i jego rodzinie...
Umoczył pióro w inkauście i pisał dalej...
- Od dziecka marzyły mi się zamorskie wyprawy. We Włocławku, gdzie ojciec miał hutę szkła często bawili kupcy, ci z Krakowa i ci z Gdańska i Elbląga... Zaglądali do naszej huty i gdy ojciec robił z nimi interesy, ja często rozmawiałem z ich pachołkami. Niektórzy, choć nie byli wiele starsi ode mnie, to kawał świata już zjeździli, będąc w służbie lub w terminie u kupców,... Nasłuchałem się od nich najrozmaitszych historii, z których każda była ciekawsza niż dom, terminowanie u ojca, codzienna nauka łaciny, pisania i czytania u księdza Borowika, a nawet zabawy w gronie rówieśników... Chociaż często bawiliśmy się w wymyślone przygody w naszym ogrodzie lub w składzie przy hucie ojca, nawet największe chłopięce wyczyny były niczym w porównaniu z tym, co opowiadali chłopcy od kupców. O dalekich miastach Wschodu, o nieznanych lądach, nieprzebytych lasach Afryki, złotopiórych ptakach, swawolnych małpkach, bogactwie gorących krain, gdzie wystarczy schylić się, aby zbierać do mieszka złoto, diamenty i rubiny, a perłę można znaleźć w każdej muszli wyrzuconej na brzeg...
Wierzyłem opowiadającym na słowo, choć później zrozumiałem, że nie wszystko co mówili, musiało być prawdą... Ten świat pociągał mnie znacznie bardziej, niż podtrzymywanie ognia pod piecem, czy modelowanie płynnego gorącego szkła na kiju...
Gdy dorosłem, był już ze mnie całkiem krzepki młodzieniec i sprawny szklarz. Potrafiłem zrobić dowolną rzecz ze szkła, dobrać kolor, uformować dzbany, flasze, słoje, szklanice, a nawet wymyślne kielichy… Robiłem je, ale nie było we mnie pasji do szklanego rzemiosła. Serca do tego nie miałem. Bardziej pociągało mnie żeglowanie i zamorski handel. Sam mój ojciec, chociaż podupadły na zdrowiu, wysłał mnie więc z Włocławka do Gdańska, bym świata mógł zażyć... Kiedy zaś zobaczyłem morze, do domu już wracać nie chciałem, licząc na to, iż w szeroki świat dane mi będzie wyruszyć...
W owym czasie mieszkający w Gdańsku i Elblągu kupcy angielscy, a szczególnie ci zrzeszeni w londyńskiej Kompanii Wschodniej, prowadzili intensywny handel z Brytanią. Ich statki regularnie zjawiały się w Gdańsku gdy Wisłą spławiano drewno. Na nie właśnie byli szczególnie łasi... Skupowali też znaczne ilości zboża... Dla Kompanii Wschodniej pracowało wielu Polaków. Lata całe pływali z Gdańska do Londynu i z powrotem z zakupionymi towarami. Bywali także w Elblągu, zwłaszcza kiedy w Gdańsku ceny podskoczyły i graniczyły z szaleństwem. Ale Gdańsk woleli zawsze, bo był weselszym miastem... Znaliśmy się wzajem, rzemieślnicy i parający się handlem... Razem pracowaliśmy, handlowaliśmy i bawiliśmy się w gdańskich oberżach... Choć często nasze drogi się rozchodziły, Gdańsk był portem, do którego zawsze wracaliśmy... Dzięki tym znajomościom, kilka razy pływałem z towarem do Anglii... Zasmakowały mi zamorskie podróże...
Początkowo wyprawy w nieznane, które podówczas były awanturą dla samej awantury, nie pociągały mnie zbytnio. Ale pewnego razu do Gdańska przybył imć Franz Łowicki z Elbląga, którego znałem już wcześniej i zaszedłszy do warsztatu szkutniczego, gdzie pracowaliśmy z Janem Bogdanem, zapytał, czy byśmy się nie pisali na taką zamorską podróż...
- Bo niektórzy z was - rzekł - jeśli zechcą, mogą być wysłani z wyprawą do zamorskiej Wirginii, w której już ponad stu Anglików mieszka... Jeno nieprzydatnych, samych niemal szlachciców, bez fachu w rękach...
Teraz Kompania Wirgińska w Londynie dobierała ludzi nie wedle czyjegoś widzimisię, ale takich, którzy potrzebni tam być mogą. I tak Jura Matę, zwanego też Jaśkiem, dlatego wybrali, bo oprócz ciesielki znał się na wyrobie mydła. Jana Bogdana, który w Gdańsku statki budował, jako szkutnika zaangażowali. Stach Sadowski z Radomia znał się na budowie domów i tartacznej robocie. Cieślą był zawołanym. Ja zaś potrafiłem wytapiać szkło i miałem doświadczenie w innych fachach… A poza tym wszyscyśmy się znali na obróbce drzewa, na ługowaniu potażu, warzeniu smoły...
- Droga tam daleka - rzekł imć Franz Łowicki. - Bo to ziemie odkryte przez Columbus, po drugiej stronie ziemskiego globu. Ale jechać warto. Zawiedzie was tam mój kuzyn, Michał...
Gdy już wszystkich nas imć Łowicki zgodził, udaliśmy się wieczorem do naszej ulubionej karczmie „Pod Żurawiem”. Piwa gdańskie najlepsze wytoczono, a i mięsiwa karczmarz nie żałował. Wiadomym to było, że może na długie lata wyjedziem z Gdańska, a Może i do końca życia już się nie obaczym... Gdy tak rozprawialiśmy o tym co nas czeka za morzem, co tam zwojujemy, podszedł do nas stary wilk morski, który często pływał do Londynu i do Elbląga i uraczył nas ciekawą opowieścią.
- Otóż, powinno być wam wiadomo, że za wielką wodą już całkiem zgrabnie urządzili się Hiszpanie, Francuzi, Szwedzi nawet... Ale Anglikom się nie wiedzie...
- Jakże to?
- Lat temu z dwadzieścia, z okładem... wyruszyła pierwsza wyprawa brytyjska za wielką wodę... I przepadła... Od Hiszpanów i Szwedów przyszły po latach informacje, że wylądowali w okolicach Ranaoke, niewielkiej wysepki przy której na przybrzeżnych skałach rozbili okręt. Nie nadawał się do żeglugi, nie mogli wrócić do Anglii...
- I co, wyginęli? - zapytał zniecierpliwiony Bogdan.
- Część z pewnością - odrzekł żeglarz. - Ale byli i tacy, którzy przyłączyli się do Indian... Powiadali Hiszpanie, że daleko na północ od ich siedziby widywano tubylców z jasnymi włosami, niebieskimi oczami, z częściami europejskiej garderoby... Ale to były tylko plotki, pogłoski. Nie znalazł się ani jeden dowód, że to mogła być prawda... Nie mają Anglicy szczęścia do zamorskich krajów... Więc i wy uważajcie, bo pakujecie w awanturę, w której w hazard stawiacie swoje życie...
Popatrzyli po sobie już nie ta pewni swego jak wcześniej, ale Bogdan zamówił kolejny dzban piwa i nastroje im się wnet poprawiły. Kto by tam rozmyślał o rozbitych okrętach. Oni płynęli tam, by podbić nowe ziemie, zdobyć majątek, urządzić sobie życie... Lepiej, niż to w Gdańsku bywało... Stary żeglarz wypił strzemiennego, życząc im szczęścia i wyszedł z karczmy w ciemną noc.
*
Kantor Michała Łowickiego mieścił się w jednym z niewielkich domów nad Tamizą. Tam właśnie ów gruby szlachcic prowadził swoje interesy, które w dużej mierze wypełniał handel z Polską. Łowicki odziedziczył interes po swoim ojcu, który wyjechał z Elbląga przed czterdziestu laty, gdy mały Michał miał zaledwie sześć lat. W Londynie nauczył się fachu, a trzeba wiedzieć, że o ile szlachcicowi w tamtych czasach nie wolno było samodzielnie uprawiać ziemi, orać i siać, ani też wykonywać rękodzieła, choćby nawet miało to być złotnictwo, o tyle handel był ich przywilejem. Pozwalał się bogacić, zatem wzmacniać pozycję. Dlatego też wielu szlachciców ówczesnej Europy prowadziło rozległe interesy. Niektórzy nawet zakładali swoje banki.
Łowiccy posiadali wielką rodzinę, wiele majątków i obszarów leśnych, ale handel z Anglią nie dawał im takich zysków, jakby się spodziewali. Na jednej z rodzinnych narad postanowili więc, że wyślą jednego spośród siebie, by założył kantor w jednym z największych angielskich portów... Szczęśliwy los wyciągnął Wojciech Łowicki, ojciec Michała. Niebawem wyjechali do Londynu, gdzie Wojciech kupił dom nad Tamizą, a w jednej z przybudówek założył swój kantor. Bracia i kuzyni w Polsce dbali, by zawsze dostawał najlepszy towar... Z nabywcami nie było więc kłopotu. W Anglii od ponad pięćdziesięciu lat panował zakaz wyrębu drzewa, tak więc największa ówczesna potęga morska na świecie sprowadzała drzewo do budowy statków z Polski, Kurlandii i Rosji... Podobnie było z przetworami drzewnymi, terpentyną i smołą, bez których ani rusz przy budowie statków... Łowiccy robili więc przez lata świetne interesy. Z czasem zaczęli wozić do Polski sukno i zboże do Anglii, zdobyli wielu nowych dostawców i rzecz jasna odbiorców... Po śmierci Wojciecha, interes przejął jego syn Michał.
Ostatnio trafił mu się duży interes, z którym przyszedł do niego sir Edwin Sandys, sekretarz Thomasa Smitha, przewodniczącego Kompanii Wirgińskiej, której zadaniem było założenie i umocnienie pierwszej angielskiej kolonii w Nowym Świecie, po drugiej stronie wielkiego Atlantyku... Patent przedsiębiorstwu nadał sam król Jakub I, działali więc w majestacie prawa i korony. Łowicki miał mu wyszukać i zakontraktować sprawnych rzemieślników z Polski, którzy w Wirginii zajmowaliby się przetwórstwem drzewnym... Kuzyn w Polsce, Franz Łowicki z Elbląga wyszukał odpowiednich ludzi w Gdańsku i Elblągu. Po wstępnej selekcji zakwalifikował czterech. Ich podróż do Londynu miał opłacić Michał Łowicki.
cdn.
Andrzej Dzudziński
Jamestown - Nowa Polska II - Opowieść o polskich osadnikach
- 03/31/2008 01:17 AM
Reklama








