Dostałem od czytelnika email, w którym pada następujące zapytanie: “Przez pewien czas pisał pan bardzo krytycznie o wojnie w Iraku, ale ostatnio temat ten zszedł z pana celownika. Czy oznacza to, iż przyznaje pan, iż w Iraku jest dziś znacznie lepiej i są szanse na ostateczny sukces?”
Bardzo chciałbym odpowiedzieć na to pytanie twierdząco, ale nie mogę. Jestem zdania, że sytuacja w Iraku jest tak samo beznadziejna jak przed rokiem, choć zapewne w nieco inny sposób. Przed kilkoma dniami generał Petraeus złożył Kongresowi ponownie raport, którego treść zawiera się w prostym stwierdzeniu: “potrzebuję więcej czasu, a potem zobaczymy”. Jest to dokładnie taki sam raport, jaki usłyszeliśmy przed rokiem. Jednak najbardziej niepokojące jest to, iż nadal liczni politycy mówią o “zwycięstwie“ i “końcowym sukcesie”, mimo że generał Petraeus w żaden sposób nie potrafił tego zwycięstwa zdefiniować. Innymi słowy, wszystko jest nadal po staremu, a widmo iluzorycznego sukcesu nie uległo żadnym zmianom.
Trudności definicyjne generała są dla mnie w pełni zrozumiałe. Jak wielokrotnie w tym miejscu stwierdzałem, Ameryka wojnę w Iraku przegrała — i to już dawno — tyle że żaden z dowódców i przywódców politycznych nie ma odwagi tego wyraźnie powiedzieć. W związku z tym trudno jest definiować końcowy sukces, bo dotychczas punktem wyjściowym do wszelkich dyskusji na ten temat jest założenie, iż zwycięstwo jest osiągalne i bliskie.
Ci, którzy mają czelność mówić, że wojna jest przegrana, posądzani są natychmiast o defetyzm i brak patriotyzmu. Moim zdaniem, racjonalna analiza porażki jest znacznie lepsza od irracjonalnego hurraoptymizmu. Jeśli bowiem założyć, że ostateczne zwycięstwo — niezależnie od jego definicji — przestało być osiągalne, możliwa staje się trzeźwa dyskusja o tym, w jak sposób — z godnością i honorem — wycofać kraj z tego nieogarnionego bagna. Być może uda się jeszcze osiągnąć jakiś w miarę zadowalający “remis”, ale nie sposób go uzyskać bajdurząc o nieosiągalnych celach.
W pięć lat po inwazji na Irak kraj ten pozostaje w stanie chaosu, tym groźniejszego, że napędzanego ostatnio porachunkami między zwaśnionymi milicjami szyickimi. Podczas gdy Ameryka notuje coraz większe deficyty budżetowe i z wolna osuwa się w recesję, kompletnie bezradny rząd iracki siedzi na szybko rosnącej górze pieniędzy, uzyskiwanych z eksportu ropy naftowej. Amerykańscy podatnicy inwestują w Irak 20 miliardów dolarów miesięcznie, natomiast tylko w bankach amerykańskich rząd iracki posiada 60 miliardów dolarów rezerw.
Co Ameryka z tego wszystkiego ma? Czy nadal ktoś naprawdę wierzy w budowę stabilnego, demokratycznego państwa w samym środku autokratycznego Bliskiego Wschodu? Czy dotychczasowe rezultaty, kupione za cenę ponad 4 tysięcy ludzkich istnień, dają nam zwiększone poczucie bezpieczeństwa? Prędzej czy później na wszystkie te pytania trzeba będzie zacząć uczciwie odpowiadać, nie zasłaniając się powtarzaną w kółko tezą, iż nasz świat jest lepszy bez Saddama Husajna, tak jakby fakt ten rozwiązywał absolutnie wszystko.
Gdy niedawno wizytę w Bagdadzie składał prezydent Iranu, Achmadinedżad, podobno wróg numer jeden USA, witano go czerwonym dywanem, pocałunkami, kwiatami oraz honorową orkiestrą. Prezydent Bush też niedawno wizytował Bagdad, przybywając tam na pokładzie helikoptera pod osłoną nocy, czyli w zasadzie ukradkiem. Nie mam pojęcia, w jaki sposób można te dwa proste fakty interpretować pozytywnie. Ich symbolika jest oczywista i niepokojąca.
Andrzej Heyduk
Po staremu - Ameryka od środka
- 04/11/2008 08:06 AM
Reklama








